TVP.pl Informacje Sport Kultura Rozrywka VOD Serwisy tvp.pl Program telewizyjny

Renata Berger - Karawan pełen szczęścia

. Data publikacji: 2016-02-09

"Pamiętam jedno śmieszne zdarzenie, gdy na Banacha kręciliśmy scenę operacji. W pewnym momencie, w trakcie ujęcia, choć tego nie było w scenariuszu, Marian Opania przerwał ciszę i zapytał mnie: "Pani doktor, a jak tam pani syn? Zdał już maturę?" A ja, również improwizując odpowiedziałam: "Panie doktorze, mój syn już jest na drugim roku studiów!". Na co dr Zybert stwierdził: "Jak ten czas leci!". Niestety, dwa tygodnie po nakręceniu odcinka zostaliśmy wezwani na postsynchrony i nasz "dialog" wyleciał ze sceny".

Jakie jest Pani najmilsze (jak dotąd) wspomnienie z "Na dobre i na złe"?

Renata Berger: Najbardziej wbiło mi się w pamięć to, że w ogóle dostałam taką propozycję! Z produkcją p. Tadeusza Lampki współpracowałam już kilka razy, np. w "Żegnaj Rockefeller", "Faustynie" czy "Tajemnicy Sagali" i to strasznie miłe, że przypomniano sobie o mnie także tym razem. Dla aktora oznacza to, że został zauważony, że go doceniono.
Chciałaby Pani coś zmienić w dr Ziemiańskiej?

RB: Tak - bardzo ubolewam, że moja postać nie ma "życia" poza szpitalem. Pamiętam jedno śmieszne zdarzenie, gdy na Banacha kręciliśmy scenę operacji. W pewnym momencie, w trakcie ujęcia, choć tego nie było w scenariuszu, Marian Opania przerwał ciszę i zapytał mnie: "Pani doktor, a jak tam pani syn? Zdał już maturę?" A ja, również improwizując odpowiedziałam: "Panie doktorze, mój syn już jest na drugim roku studiów!". Na co dr Zybert stwierdził: "Jak ten czas leci!". Niestety, dwa tygodnie po nakręceniu odcinka zostaliśmy wezwani na postsynchrony i nasz "dialog" wyleciał ze sceny. A ponieważ przy operacji mieliśmy na twarzach maski i nie było widać ruchu ust, podłożyliśmy w jego miejsce jakiś ważny tekst medyczny. I tak "syn" dr Ziemiańskiej odszedł w niebyt...

A gdyby nie odszedł? Jak ułożyłaby Pani życie swojej bohaterce?

RB: Przede wszystkim, ja strasznie lubię grać "połamańców" - i moja Jadwiga na pewno nie miałaby poza szpitalem lekkiego życia. Kiedyś, tak dla żartu, kombinowaliśmy z kolegami kto z kim w Leśnej Górze mógłby się związać - wiadomo, że w serialu to głównie ludzi interesuje. No i z Marianem Opanią doszliśmy do wniosku, że skoro Zybert jest taki troszkę zagubiony, samotny i dr Ziemiańska też... To razem mogłoby być im cudnie! No, ale przyszła Klara i strasznie mi szyki pomieszała!

"Na dobre i na złe" ma kilku reżyserów. Czy ich styl w jakiś sposób się różni?

RB: Tak, np. Teresa Kotlarczyk i Maciej Dejczer, którzy pracują z nami najczęściej, mają różne metody, chociaż w efekcie wyciągają z aktorów to samo czyli duuuużo. Teresa jest osobą bardzo wymagającą - zarówno w stosunku do aktorów, jak i samej siebie. Przyjeżdża zawsze perfekcyjnie przygotowana. Pracuje raczej jak na planie filmu fabularnego niż serialu - wolno i precyzyjnie, wręcz po zegarmistrzowsku "dłubie" w materiale. Wyciąga z poszczególnych ujęć i dialogów znaczenia, które zaskakują nas samych.

Z kolei Maciej Dejczer realizuje sceny bardzo szybko. W ogromnym tempie rzuca nam hasła do pracy i ma przy tym niesamowite "ucho na prawdę". On po prostu "czuje" aktorów. Każdy kto stoi na planie, nawet jeżeli jest to tylko trzeci plan, marzy o tym, by zostać zauważonym. Nie chce stanowić jedynie tła. A przy Maćku to jest możliwe - każdy czuje się ważny. Obojgu można zaufać, a to dla aktora sytuacja naprawdę luksusowa.

Czy po latach pracy czuje Pani jeszcze na planie onieśmielenie?

RB: Tak, szczególnie, gdy mam chwilę przestoju. Takie przerwy wywołują u mnie niepewność, zwykły strach, żeby się nie zbłaźnić. Ale jeżeli gra się dużo i - w pozytywnym tego słowa sensie - wpada się w pewną rutynę, trema człowieka opuszcza. Kiedyś, podczas zdjęć do filmu amerykańskiego "Pustynny lunch", gdy usłyszałam hasło "Cięcie! Koniec ujęcia!" poczułam, że coś było inaczej niż zwykle. Zrozumiałam: nie trzęsły mi się już nogi! Po kolejnym dniu zdjęć weszłam we właściwy rytm, przestałam się denerwować.

A jak to jest, gdy z aktorki staje się Pani widzem? Łatwo Panią wzruszyć?


RB: Ależ ja potrafię płakać nawet na filmach z Flipem i Flapem! I to wcale nie ze śmiechu... Jestem naprawdę wyjątkowo ciężkim przypadkiem: wzrusza mnie dosłownie wszystko, co proste, ludzkie, piękne!

Każda gwiazda ekranu ma swoich fanów. Czy, zanim sama wybrała ten zawód, była Pani wielbicielką jakiegoś aktora?

RB: Tak, byłam straszną, fanatyczną wręcz wielbicielką Dustina Hoffmana! Na "Absolwencie" byłam chyba osiem razy. W ogólniaku założyliśmy też rodzaj fanklubu - Klub Miłośników Teatru - z uwielbienia do Daniela Olbrychskiego. Poza tym od zawsze ubóstwiałam Tadeusza Łomnickiego. Jego gra to dla mnie maestria - zawodowstwo wręcz nieosiągalne. Oglądając jego role, teatralne i telewizyjne, ciągle zastanawiam się: "Jak to możliwe?".

Artyści wierzą często w przesądy, siłę amuletów... Pani też ma do tego słabość?

RB: Generalnie jestem bardzo przesądna! Przede wszystkim głęboko wierzę, że ile człowiek dobrego z siebie "wytoczy", tyle później sam otrzyma. A poza tym: nie boję się piątku trzynastego ani czarnego kota, bo sama mam koty w domu, ale jestem przekonana, że czterolistna koniczynka przynosi szczęście. Jak ją znajdę, od razu wkładam w notes i noszę wiekami, dopóki całkiem się nie rozleci. W teatrze, jeśli upadnie mi egzemplarz sztuki, przed podniesieniem zawsze go przydeptuję. To już odruch bezwarunkowy: przydeptuję nawet dowód osobisty, jeśli wypadnie mi na ulicy! Z kolei w Sylwestra wkładam pod pupę woreczek z monetami, żeby przez cały rok siedzieć na pieniądzach, a w Nowy Rok otwieram okno, żeby wpuścić do domu pomyślność. Tak, zdecydowanie jestem przesądna!

I kiedyś się to sprawdziło?

RB: Ludzie wierzą w kominiarza, zakonnice, a ja wierzę, że kiedyś szczęście przyniósł mi... karawan (bo i taki przesąd znam). To stara historia: gdy czwarty raz próbowałam dostać się do szkoły teatralnej (a była to tym razem Łódzka Filmówka) i wiedziałam, że to moja ostatnia szansa (gonił mnie limit wieku, za rok zdawać bym już nie mogła), w przeddzień ogłoszenia wyników zobaczyłam na ulicy karawan. Taki żywcem wyjęty z XIX wieku: oszklone, czarne "akwarium", z chorągwiami i parą czarnych koni... Zbieg okoliczności? Być może, ale ja do dzisiaj wierzę, że to właśnie ten karawan przyniósł mi szczęście i dostałam się na wymarzone studia!

Podobno chodzi Pani też do wróżek?

RB: Teoretycznie patrzę na wróżki z przymrużeniem oka, ale... Człowiek jednak przywiązuje się do tego, co od nich słyszy. Moja zaprzyjaźniona tarocistka zawsze dba o to, żebym pozytywnie myślała. Dlatego wizyty u niej traktuję właściwie jako psychoterapię, pokrzepienie, takie "ładowanie akumulatora".

Karty nie kłamią, ale wróżki to chyba co innego...

RB: Ależ wróżka przepowiedziała mi nawet powrót na scenę! Rozłożyła karty i stwierdziła: "Słuchaj, ja tutaj widzę, że wrócisz do teatru". Jakiego teatru? Po pięciu latach przerwy?! Gdyby mi powiedziała, że następnego dnia wyląduję na Marsie i wybuduję tam drugi Pałac Kultury, to by mnie to tak nie rozbawiło jak opowieść o teatrze! Choć bardzo, bardzo chciałam w to wierzyć!

Następnego dnia zadzwoniono do mnie proponując udział w "Miodowych latach". Serial był nagrywany w Teatrze Żydowskim, więc pomyślałam, że to właśnie widziała wróżka. A właśnie, że nie! Po dwóch następnych tygodniach odebrałam kolejny telefon, z zaproszeniem do udziału w spektaklu w Teatrze Komedia (w farsie "Prywatna Klinika"). Myślałam, że śnię! Było dokładnie tak, jak przepowiedziała wróżka... Sama bym tego nie wymyśliła!

Rozmawiała: Małgorzata Karnaszewska

Bitwa more
Jan
Paweł