Do piętnastego roku życia byłem przekonany, że Święty Mikołaj istnieje. To zasługa moich rodziców, którzy w każdy wigilijny wieczór realizowali bardzo precyzyjny plan. Razem z bratem zamykaliśmy się w pokoju i czekaliśmy, aż pod choinką pojawi się stos prezentów. Mama dawała nam znać, że Mikołaj już u nas był i właśnie odjeżdża. Biegliśmy do otwartego na oścież okna, żeby go zobaczyć. Po drodze mijaliśmy ślady butów i resztki śniegu na podłodze, które zostawił. Niestety nigdy nie udało nam się dostrzec nawet znikających za horyzontem sań.
Mój starszy brat do tej pory przygotowuje listę prezentów dla Mikołaja, ja wolę dostać coś, czego się nie spodziewam. Największy urok mają dla mnie upominki wykonane własnoręcznie. Kiedyś, bazując na instrukcji znalezionej w internecie, zrobiłem łapacz snów, czyli rodzaj indiańskiego amuletu, który podarowałem mamie. Mimo że miał kilka mankamentów, byłem z niego bardzo dumny. Wolę takie prezenty, niż na przykład płyty z muzyką czy książki, które mogę kupić sam.
Źle znoszę okres przedświąteczny - działam chaotycznie i jestem nieznośny. Nie sprzątam, nie gotuję, nic mi się nie chce. Wszystko zmienia się, gdy zasiadamy do wigilijnego stołu. Dopiero wtedy odczuwam spokój i radość, które powinny nam towarzyszyć podczas Bożego Narodzenia. Przez cały rok czekam na świąteczne śledzie, które smakują mi w każdej odsłonie - w oleju, śmietanie czy curry. Kiedyś podczas Wigilii babcia tubalnym głosem rozpoczynała śpiewanie kolęd od „Bóg się rodzi”, a o północy cała rodzina zapalała zimne ognie. To były wspaniałe czasy.