Jak zaczęła się pana przygoda z "Na dobre i na złe"?
Zadzwonił do mnie Piotr Wereśniak, który był wówczas głównym reżyserem serialu. Z tym wiąże się anegdota, nieśmieszna, ale warta opowiedzenia. Podczas naszego pierwszego spotkania dostałem do czytania scenariusze. W przerwach, gdy dyskutowaliśmy o roli, zakładałem - jak mam w zwyczaju - okulary na czoło. Piotrek spojrzał na mnie i powiedział: słuchaj, a może zostawiłbyś postaci te okulary? Wprowadziliśmy ten pomysł w życie; od lat to znak rozpoznawczy Stefana Trettera.
Spodziewał się pan wtedy, że będzie pan grał tę postać tyle lat?
Gdy po kilkunastu latach pobytu za granicą wróciłem do Polski, myślałem, że będę skazany wyłącznie na teatr. Przed moim wyjazdem seriali nie było, nie licząc "Stawki większej niż życie" i "Czterech pancernych i psa", a wszystkie inne pola, na jakich działem, czyli film, dubbing i radio, były zajęte. Rola w "Na dobre i na złe" spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. To był szok, nie przypuszczałem, że ta przygoda będzie trwała tyle lat. Dzięki temu serialowi żyję na porządnej stopie - bez fanaberii, ale dość wygodnie. W tym pięknym kraju to nieosiągalne, gdy gra się wyłącznie w teatrze.
Pamięta pan swój pierwszy dzień na planie?
Nie, ale pamiętam początki serialu. Aktorów było niewielu, zespół tworzyło kilkanaście osób. Małgosia Foremniak, Edyta Jungowska, świętej pamięci Daria Trafankowska, Artur Żmijewski, Maniek Opania, Krzysio Pieczyński, który grał dyrektora szpitala, później Kasia Bujakiewicz, Andrzej Zieliński czy Paweł Wilczak. W tym kręgu się obracaliśmy. "Na dobre i na złe" szturmem weszło na rynek, to była nowa jakość w telewizji. Na planie panowała świetna atmosfera, miło wspominam tamte czasy.
Brakuje panu kogoś ze starej ekipy serialu?
Z mojego doświadczenia i obserwacji wynika, że na planie serialu bardzo rzadko zadzierzguje się przyjaźnie, które przekładają się na życie. To się zdarza w teatrze, gdzie są próby i spędza się ze sobą więcej czasu, nieraz na planie filmowym. Tempo i specyfika pracy nad serialem nie sprzyja budowaniu więzów emocjonalnych. Nie widzę osoby, której by mi brakowało. Oczywiście przykro, że nie ma między nami Dusi Trafankowskiej, ale to zupełnie inna sprawa. Pozostali? Ludzie przychodzą i odchodzą z serialu. Z jednymi pracuje się lepiej, z innymi trudniej, ale wszyscy dążą do najlepszego możliwego efektu, istnieje wzajemny szacunek i próba wspierania się w pracy, tyle.
Serial się zmienił, jest inny niż na początku emisji. Piętnaście lat zrobiło swoje.
- Zgadzam się z tą tezą. Widzę to także po swojej roli. Podkreślałem wielokrotnie, że obecnie jestem chyba jedynym członkiem tak zwanej starej ekipy. Gram w serialu od drugiego sezonu, czyli mam za sobą rok mniej do jubileuszu piętnastolecia. Cały zespół się zmienił, co można usprawiedliwić upływem lat i naturalną selekcją.
Pana bohater także zmienił się na przestrzeni lat. Na początku był czynnym chirurgiem, dziś jest dyrektorem szpitala w Leśnej Górze.
Mam przeświadczenie, że od pewnego czasu jestem w tym serialu dębem Bartkiem. Pomnikiem przyrody, który ma wiązać stare i nowe, nawiązywać do serialu z lat jego świetności i tego, co się dzieje w Leśnej Górze teraz. Powiedzmy to wprost - Tretter został pozostawiony sam sobie po śmierci Darii Trafankowskiej, która grała jego żonę. Były różne próby wspomożenia mojego bohatera, w serialu pojawiła się postać managera szpitala, którą grała Ewa Kasprzyk, ale to się nie sprawdziło, wątek został ucięty. W tej chwili Tretter jest obok tego, co dzieje się w szpitalu. W Leśnej Górze toczy się życie, podejmowane są sprawy lecznictwa, socjalne i prywatne, a on trwa niczym niewzruszona samotna skała w morzu problemów innych bohaterów. Niedawno rozmawiałem z jednym z producentów serialu na temat przyszłości Trettera i mam nadzieje, że moje słowa padną na podatny grunt. Uważam, że ta postać jest warta większego zainteresowania; wszystko w rękach scenarzystów. Czekam spokojnie na rozwój sytuacji.
Jest pan chyba zbyt surowy - widzowie darzą pana bohatera sympatią, serial wciąż cieszy się dużą popularnością.
Fakt, że serial utrzymuje się przez tyle lat na antenie, jest godny uwagi. Nie można zaprzeczyć, że wciąż cieszy się popularnością i ma fanów. Zdobył wszystkie nagrody jakie mógł zdobyć. Mam do niego sentyment i wiążę z nim przyszłość. Wiem, że "Na dobre i na złe" ma olbrzymi potencjał, nie chcę, żeby rozmyło się w bylejakości innych seriali, które są dwu-trzy sezonowymi efemerydami. Mam nadzieję, że będzie emitowane następne piętnaście lat, że czeka nas pasmo sukcesów. Sukces upatruję w samoograniczeniu i dozie skromności. Serial nie powinien wychodzić poza wyznaczone ramy, bo na tym traci. Przy tych wszystkich uwagach widzę świetlaną przyszłość dla "Na dobre i na złe" i - mam nadzieję - doktora Trettera.
Rola w "Na dobre i na złe" to jedynie wycinek pana życia. Co pana zajmuje na co dzień?
Poświęcam się temu, co najbardziej w życiu lubię, mianowicie nie robieniu niczego (śmiech). Uwielbiam telewizję, dużo czasu spędzam przed telewizorem. Jestem aktywnym widzem, gdy coś się dzieje na świecie, obserwuję wszystkie światowe media, chcę wiedzieć, co na dany temat mówią, piszą, jak pokazują i oceniają. W takich chwilach śledzę telewizje z każdego zakątka świata - Rosji, Chin, Kanady, Ameryki Południowej. Szalenie interesuje mnie polityka, oczywiście z punktu widzenia obserwatora. Lubię analizować i oceniać zdarzenia krajowe i zagraniczne oraz ich konsekwencje, a następnie porównywać z tym, co słyszę. To i czytanie pochłania mi dużo czasu w ciągu dnia. Przyjemność sprawia mi także gotowanie.
Rozmawiał: Kuba Zajkowski