Na potrzeby naszej rozmowy stworzyłem twoje drzewo genealogiczne. Jest imponujące! Sami znakomici aktorzy, ludzie związani ze sztuką.
Znałem babcię, Justynę Kreczmarową z rodu Karpińskich (aktorka - przyp. aut.), a dziadka - Jana Kreczmara (aktor, reżyser teatralny, rektor PWST w Warszawie - przyp. aut.) który zmarł wiele lat przed moimi narodzinami, tylko z jej opowiadań.
Od dzieciństwa, w czym wielka zasługa mojej świętej pamięci mamy, nie miałem poczucia, że spoczywa na mnie obowiązek kontynuowania rodzinnych tradycji, że cokolwiek muszę w tym kierunku robić. Wręcz przeciwnie, ona mnie odciągała od pomysłu zdawania do szkoły teatralnej. Zresztą nikt w rodzinie na mnie nie naciskał, nie zachęcał.
Twój wujek Zbigniew Zapasiewicz też nie?
Najgorsze jest to, że wszyscy są świętej pamięci. Prawie go nie znałem. Czasami przychodził na święta, ale nie rozmawialiśmy. Wymieniłem z nim może dwa, trzy zdania w życiu. Zawsze mi się przyglądał. A w szkole? To była relacja wykładowca-młody student. Nie uczył mnie, widywaliśmy się tylko na korytarzu. Dzień dobry profesorze. Dzień dobry. Koniec. Ubolewam nad tym, bo chciałem go lepiej poznać. Na pewno wiele mógłbym się od niego nauczyć, dowiedzieć.
Jak twoją przyszłość zawodową widziała mama?
W każdym zawodzie byle nie w aktorstwie. Podczas nauki w liceum chodziło mi po głowie wiele pomysłów. Była psychologia, którą studiowałem niecały rok. Chciałem zdawać do akademii policyjnej, na wydział weterynarii, ale w stronę aktorstwa ciągnęło mnie od zawsze. Już od czasów szkoły podstawowej, gdy brałem udział w przedstawieniach, jasełkach. Lubię to powtarzać - wygrał kaprys, ciekawość. Gdy spróbowałem, okazało się, że tego potrzebuję.
Byłem bardzo zamkniętym dzieckiem, nie widziałem swojego miejsca na świecie. Aktorstwo dało mi bezpieczną przystań.
Dzięki niemu się otworzyłeś?
Tak, absolutnie, chociaż cały czas jestem bardzo nieśmiały. Gdy poznaję nowych ludzi, zawsze stawiam zasłonę dymną. Stwarzam niezbędny dystans, żeby zbadać z kim mam do czynienia. To czasami przeszkadza w pracy. Reżyserowi trzeba zaufać nie tylko jako koledze z pracy, ale i człowiekowi, z czym mam problem. To niezbędne, bo gdy jest luz, czysta relacja, można razem dużo więcej zrobić.
Zawsze, dla kontrastu, próbowałem być duszą towarzystwa, wygłupiać się, udawałem pewniejszego siebie niż jestem. Może dlatego zostałem obsadzony w roli Adama w "Na dobre i na złe"?
W jego przypadku także pozory mylą?
To typ czarusia. Organizuje imprezy, chętnie pomaga, dobrze czuje się wśród ludzi. W pracy jest bardzo arogancki i pewny siebie, bo stoją za nim osiągnięcia. Wychodzi mu wszystko, czego się dotyka. Jest świetnym, wszechstronnie uzdolnionym chirurgiem.
Tylko ma złe towarzystwo. Jest prawą ręką doktora Falkowicza (Michał Żebrowski - przyp. aut.), za którym - delikatnie mówiąc - nikt w Leśnej Górze nie przepada...
Falkowicz jest czarnym charakterem i nie oczekiwałbym, że nagle okaże się złotym człowiekiem. Mówię to z perspektywy kogoś, kto patrzy na przebieg wydarzeń i analizuje. Początki Adama będą takie, że niektórzy mogą wyjść z założenia, że jest postacią jeszcze bardziej negatywną niż Falkowicz. To - moim zdaniem - nie wynika z tego, że ma zły charakter, tylko z młodzieńczej, buntowniczej natury i ambicji.
Czyli Falkowicz go wykorzystuje?
Trochę tak, bo doskonale wie, co jest Adamowi potrzebne. Mój bohater chce zrobić karierę jako chirurg. Zdaje sobie sprawę, że przy Falkowiczu może zrealizować to marzenie wcześniej, w dodatku w spektakularnym stylu, więc się go kurczowo trzyma.
Obaj są sobie potrzebni.
Tak, tylko Adam nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo jest wykorzystywany przez Falkowicza.
Czy w końcu przejrzy na oczy?
Na razie ten układ zostanie zachowany, nie ma zwiastunów tego, że Adam się usamodzielni, stanie w szeregu z Przemkiem (Marcin Rogacewicz - przyp. aut.) przeciwko Falkowiczowi. Myślę, że jeszcze długo potrwa relacja uczeń-mistrz, bo dla Adama ten człowiek dużo znaczy. To jego mentor.
A jak to będzie przekładało się na jego relacje z pozostałymi bohaterami serialu? Przemkiem, Wiktorią, Agatą...
...i dwoma nowymi stażystkami, które niedługo pojawią się w Leśnej Górze. Jedna z nich, Ola, poróżni Adama z Przemkiem. W związku z pewnym nieporozumieniem ich relacje się popsują, ale ten konflikt zostanie pewnie szybko zażegnany, bo oni się lubią. Ewidentnie mają się ku sobie, od pierwszego spotkania znaleźli wspólny język. Przebojowy Adam imponuje wiecznie niezdecydowanemu Przemkowi, który nie wie, czego chce. To ciekawa relacja z dobrą dynamiką i energią. Falkowicz nie jest w stanie tego zepsuć.
Jest jeszcze Dorota (Aneta Todorczuk-Perchuć - przyp. aut.)...
Adam poznał ją na studiach. Mieli przed laty romans, ale ich drogi się rozeszły. Dorota wyszła za mąż za Marka (Jan Wieczorkowski - przyp. aut.). W Leśnej Górze uczucie, które ich łączyło, odżyje. Mój bohater nie ma żadnych skrupułów, nie myśli o konsekwencjach, idzie do przodu. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
Adam wprowadzi zamieszanie w Leśnej Górze, a dla ciebie ta rola to szansa zaprezentowania się szerokiej publiczności.
Nigdy nie pokazywałem się na ekranie w serialu, który ogląda sześć milionów widzów. To dla mnie nowość, jeszcze tego nie ogarniam. Cieszę się, że mogę pracować przed kamerą, zdobywać doświadczenie. Wcześniej nie czułem takiej potrzeby, odrzucałem propozycje.
Zauważyłem, że im mniej się oczekuje, tym więcej się dostaje. Tak jest chyba w każdym przypadku. Cieszę się, że funkcjonuję w teatrze (Studio w Warszawie - przyp. aut.), który jest moją bazą. Nawet gdy nie będę grał w serialu, mam gdzie się podziać. Jest zespół przyjaciół, scena, koleżanki, pani dyrektor, którą uwielbiam, podziwiam, cenię, szanuję. Czuję się bezpieczniej niż, dajmy na to, dwa lata temu.
Nie muszę nikomu nic udowadniać w związku z tym, jakich mam przodków. Zarówno Jan Kreczmar, jak i Zbigniew Zapasiewicz zawiesili poprzeczki bardzo wysoko. Zatruwanie sobie głowy myślami, jak i czy uda mi się je przeskoczyć, może mnie tylko paraliżować. Robię swoje, chcę się czuć dobrze ze sobą, żyć. Jeszcze nie dorosłem, żeby mówić, że aktorstwo to dla mnie misja. Za dużo mam do odnalezienia poza tym zawodem.
Na przykład?
Interesuje mnie muzyka; gram trochę na gitarze akustycznej. Mam projekt, nad którym konsekwentnie pracuję od dwóch lat, i w końcu chciałbym go zrealizować. A inne sprawy? Wyjątkowo miałem tydzień wolnego, mój pierwszy od trzech miesięcy. Poleciałem z dziewczyną na Wyspy Kanaryjskie. Wydałem wszystkie oszczędności, jestem bankrutem, ale było warto. Byliśmy w miasteczku, które jest mekką surferów. Nigdy mnie to wcześniej nie kręciło, ale gdy na nich popatrzyłem i poczułem moc przygniatających mnie fal, zrozumiałem, o co w tym chodzi. W najbliższym czasie zapiszę się do szkoły surfingu i to chyba będzie moja nowa życiowa pasja. Zacznę od mniejszych fal w Polsce, a z czasem, gdy odłożę pieniądze, polecę do Kalifornii poszaleć na trzydziestometrowych! Mówię o takim smakowaniu życia.
Zainteresowałeś się muzyką dzięki tacie?
Ojciec (Krzysztof Daukszewicz - przyp. aut.) też mnie do niczego nie popychał. Było go w domu mniej niż więcej. Zawsze zapracowany, nie miał czasu na nic. Gdy byłem mały, przez cztery lata uczyłem się grać na skrzypcach, ale mi się znudziły. Na wakacjach, które spędzałem na Mazurach, wziąłem gitarę mojego starszego brata i zacząłem brzdąkać. Byłem wtedy wielkim fanem Metallici i grałem ze słuchu "Nothing else matters". Nie mam wykształcenia muzycznego, nie znam się szczególnie na nutach, ale myślę o tym, żeby się podszkolić.
Rozmawiał: Kuba Zajkowski