- Dlaczego nie przyjechałeś na rowerze? W jednym z wywiadów powiedziałeś, że jeździsz o każdej porze roku, a dzisiaj jest zaledwie minus 10 stopni Celsjusza...
- Bez przesady (śmiech). Aura sprawiła, że przerzuciłem się na biegówki. I dobrze, bo ile można jeździć na rowerze? W Warszawie istnieją nieformalne kluby, do których nie trzeba się zapisywać. Można wypożyczyć narty albo przyjść ze swoimi, są instruktorzy i wytyczone trasy, na przykład w Lesie Kabackim. Nawet jeśli to jakaś moda, jestem za. Kupiłem narty i w tym roku zadebiutowałem na trasie. Nawet święta spędziłem na biegówkach. Zimę w mieście można w piękny sposób oswoić dzięki nartom biegowym
- Ty po prostu nie potrafisz obejść się bez sportu! Rower, biegówki, a wcześniej przez wiele lat sztuki walki. Co trenowałeś?Karate, judo?
- Taekwondo. Gdy zaczynałem naukę w szkole zawodowej, Wojtek Dolny, świetny zawodnik, który ma już chyba z osiem danów, założył w Strzelinie filię klubu z Wrocławia. Nie było wtedy dużego wyboru, a że zawsze interesowałem się sportem, to się zapisałem. Wkręciłem się, trenowałem siedem lat. Miałem treningi trzy razy w tygodniu, ale było mi mało i robiłem własne. Ćwiczyłem codziennie. Klapy na oczach, nie widziałem nic poza tym. To był fantastyczny okres. Wyjazdy na zgrupowania w góry, świetna ekipa. Zresztą z kolegą, którego tam poznałem, przyjaźnię się do dzisiaj. I myślę, że tak zostanie. Odszedłem, gdy nabawiłem się kontuzji kolana. Wsadzili mnie na kilka tygodni w gips i miałem czas na przemyślenia. Przerwałem treningi w przełomowym momencie. Moi koledzy z klubu zaczynali wtedy trafiać do reprezentacji Polski, jeździli na poważne zawody, startowali w mistrzostwach świata. Pewnie gdyby nie kontuzja zostałbym sportowcem, a nie aktorem.
- Do jakiej szkoły zawodowej chodziłeś?
- Jestem z wykształcenia tokarzem. Najpierw chodziłem do szkoły zawodowej, a później poszedłem do technikum mechanicznego o profilu ogólnym. Doskonale pamiętam, gdy zabrali nas do wielkiej fabryki w Praszce na Śląsku. Oglądaliśmy maszyny, wióry i frezy. Niezła abstrakcja. Z perspektywy czasu wycieczka okazała się zbawienna, bo stała się motorem do ucieczki w marzenia o świecie niewytoczonym przez tokarki. Ja po prostu się do tego nie nadawałem.
- Od tokarza do aktora daleka droga...
- Od początku wiedziałem, że moje życie zmierza w innym kierunku. Uczyłem się naprawdę źle, wagarowałem, łobuzowałem. W mojej szkole panowały proste zasady, nie było dyskusji i tłumaczenia. Strzał w twarz i do widzenia. Dobrze się stało, że chodziłem do zawodówki i technikum, bo miałem wielki kontrast do tego, co chcę robić w życiu. Nie musiałem się motywować, żeby szukać swojej drogi. Gdybym trafił do liceum artystycznego, otoczony ludźmi, którzy malują, tańczą i śpiewają, może nie zostałbym aktorem.
- Musiałeś trochę poczekać na pierwszą rolę w telewizji. Zadebiutowałeś w 2005 roku w serialu "Pierwsza miłość".
- W moim zawodzie bardzo dużo zależy od szczęścia. Trzeba dawać z siebie wszystko i korzystać z okazji czy szans. Nie jestem typem, który przepycha się łokciami; nie wchodzę kominem, gdy ktoś wyrzuca mnie drzwiami. Najpierw pracowałem w jednym teatrze, potem w drugim, bardzo dużo grałem i nie miałem problemu z tym, że powinienem być wszędzie. To proces. Wtedy byłem na innym etapie, teraz jestem na innym, a za chwilę będzie kolejny. Wiadomo, każdy aktor chce być rozpoznawalny i znany, bo za tym idą kolejne angaże, ale nic na siłę. Nigdy się nie napinałem.
Rola w "Pierwszej miłości" to nie był żaden przełom czy cezura w moim życiu. Zaczynałem od epizodów, a za tym naprawdę nic nie idzie.
- Poza obyciem z planem i doświadczeniem.
- Tak, ale umówmy się, ile można nauczyć się grając w jednej scenie? Można zobaczyć, że jest dużo ludzi na planie i trochę się zestresować, bo każdy przestawia cię z miejsca na miejsce. To wszystko. Takie miałem odczucia. Pierwszym większym krokiem było spotkanie z Maćkiem Dejczerem, który zaryzykował i dał mi stałą rolę w "Trzecim oficerze". To był przełom.
- Tak jak rola w "M jak miłość". Jak bardzo najpopularniejszy serial w Polsce zmienił twoje życie?
- Nie ukrywam się, nie zakładam czapek, okularów i nie doklejam sobie wąsów. Nie udaję, że jestem inny, lepszy, chodzę rano po bułki, jeżdżę tramwajami i autobusami. Nie mam prawa jazdy i samochodu. Reakcje ludzi na moją osobę są pozytywne, mimo że gram raczej negatywne postaci. Pod tym względem nie odczuwam żadnego dyskomfortu. Jeśli ktoś dałby mi w twarz za to, co mój bohater robi w serialu, pewnie zastanowiłbym się, czy nie zaczynam być znany (śmiech).Ale proszę, żeby nikt nie udowadniał mi tą metodą, że jestem rozpoznawalny.
- Masz bilet miesięczny?
- (śmiech). Nie, kupuję trzydniowe albo tygodniowe. Uprawiam freestyle miejski.
- Andrzej Budzyński, którego grasz w "M jak miłość", ma w sobie coś niepokojącego. Niby jest w porządku, a jednak trudno mu do końca zaufać.
- To wynik tego, że ciągle jest niedojrzały. Miota się. Kiedyś prowadził mocno hulaszczy tryb życia i nagle wszedł w świat, którego nigdy nie miał i którego nie zna. To dla niego nowa sytuacja. Zmienił się, ale nie wierzę w jednoznaczną przemianę, zawsze są jakieś wątpliwości. Dobrze, że jest niepokojący i skomplikowany, bo mam więcej do grania. W jeziorze pełnym karpi potrzebny jest szczupak. Padło na mnie (śmiech).
- Niedługo pojawią się kolejne wątpliwości wokół Andrzeja. Chodzi o jego związek z Martą.
- Łączy ich silne uczucie i to jest zaskakujące, bo trudno było spodziewać się, że życie Andrzeja aż tak się zmieni. Tylko jest problem - on od razu wskoczył kilka stopni wyżej. Ledwo znalazł się w nowej dla siebie sytuacji, ustabilizował życie, a już chce mieć wielką rodzinę w stylu włoskim. Bardzo w to uwierzył, tymczasem okaże się, że Marta (Dominika Ostałowska - przyp. aut.) nie może mieć już dzieci.
- Jak to przyjmie Andrzej?
- Bardzo nerwowo i właśnie na tym polega jego niedojrzałość. Nie weźmie tego na klatę, tylko się wkurzy. Zobaczymy, jak to wpłynie na ich związek.
- Co ze ślubem?
- Jego terminów było chyba z dwieście! A to moja serialowa matka miała zawał, a to ktoś wyjechał, teraz pojawił się problem z dziećmi. Co chwilę coś się dzieje. Myślę, że Marta i Andrzej staną na ślubnym kobiercu, gdy będę miał długa brodę i zostanę członkiem zespołu ZZ Top (śmiech).
- A jak ułożą się relacje Andrzeja i Łukasza (Adrian Żuchewicz - przyp. aut.), które - delikatnie mówiąc - nie są najlepsze?
- To przedziwne. Mój bohater próbuje znaleźć z nim kontakt i gdy wszystko zaczyna wskazywać na to, że zostaną kumplami, wkraczają scenarzyści i dorzucają kolejne problemy. Ale to dobrze, bo musi być ciekawie.
- Ciekawie będzie też w "Na dobre i na złe". Niedługo widzowie zobaczą cię w tym serialu w roli Janusza. Co to za postać?
- W pierwszej wersji scenariusza był napisany jako cwaniak. Fura, skóra i komóra, taki lowelas. Widziałem go inaczej. Wspólnymi siłami zmieniliśmy tę postać. Janusz będzie gentlemanem, któremu można zaufać. Jest miły i szarmancki, co nadaje mu wiarygodności. Łatwiej uwierzyć, że interesują się nim kobiety. Jego urokowi ulegnie między innymi Wiki (Katarzyna Dąbrowska - przyp. aut.) i pożałuje, że go spotkała. Nie chcę zdradzać szczegółów, ale moja postać z pewnością nie jest krystalicznie czysta. Będzie się bił z Przemkiem (Marcin Rogacewicz - przyp. aut.), pojmie go policja i wyląduje na rozprawie sądowej.
- Pojawisz się w serialu na chwilę, czy zostaniesz na dłużej?
- Nie wiem, jak potoczy się ta historia, a jestem tego bardzo ciekawy. Może wsadzą Janusza do więzienia i skończy się wątek, a może będzie chciał odkupić winy, pokaja się i zakotwiczy w "Na dobre i na złe". Niby jest winny, ale może zdobędzie się na przemianę, która w serialach jest kluczowa. Istnieje taka szansa. Facet ma mnóstwo pieniędzy, dobrych adwokatów i może uda mu się wywinąć. Sprawa jest otwarta.
- Powiedz mi na koniec, jakich masz ulubionych aktorów.
- Jeśli chodzi o kobiety, duże wrażenie zrobiła na mnie Jennifer Jason Leigh w "Placu Waszyngtona". Nie wiem, dlaczego, ale przemawiają do mnie aktorzy z dziwnymi oczami (śmiech). Jestem fanem Johna Malkovicha i Jeremy'ego Ironsa. Obaj mają lekkiego zeza. Ten pierwszy znakomicie wypadł w filmie "Red", który niedawno był w kinach. A to, co zagrał w "Tajne przez poufne" braci Coen, których uwielbiam, to mistrzostwo świata. W ogóle cenię kino amerykańskie. Tam powstaje większość fantastycznych produkcji. Nie będę udawał, że jaram się Ingmarem Bergmanem, bo się nie jaram, choć doceniam.
Rozmawiał: Kuba Zajkowski