Jak widzowie reagują na Pana postać w serialu? Bo na początku Sambor był bohaterem zdecydowanie negatywnym...
Myślę, że on cały czas ma w sobie coś negatywnego. Dobry, tak do końca, nigdy nie będzie - to nie byłoby prawdziwe. Jak dotąd, nikt nie chciał robić mi na ulicy krzywdy, nie obrzucał wyzwiskami... Ale fakt, że to nie jest postać najsympatyczniejsza. Moja rodzina w każdym razie jej nie lubi.
A gdyby mógł Pan coś w Samborze zmienić?
No, w nim jest bardzo dużo rzeczy do zmiany, to nie ulega wątpliwości! (śmiech) Mam wrażenie, że Sambor jest bardzo rozchwiany. Tak do końca, jest tylko lekarzem. To rzeczywiście go pasjonuje i w tym czuje się dobrze. A wszystko, co robi poza szpitalem i stołem operacyjnym, jest już w jego życiu niepewne.
Trzy cechy, które najbardziej różnią Pana i doktora Sambora...
Nie umiem kłamać. Przy jakiejkolwiek próbie oszustwa czuję potworny dyskomfort. Nie twierdzę, że jestem jakąś ikoną uczciwości... Ale są ludzie, którzy potrafią kłamać dobrze i ci, którzy tego nie umieją. Ja nie umiem. Gdybym był w takiej sytuacji, jak Sambor na początku po przyjeździe do Leśnej Góry, ze stresu chyba bym zemdlał! Nie sądzę też, bym był zdolny do romansu z jedną kobietą w momencie, gdy kocham drugą... A trzecia rzecz? Nie mam pojęcia o medycynie!
Skoro już mowa o kobietach... Jaki jest Pana ideał?
Mam wspaniałą żonę Dominikę. Zawsze mi się wydawało, że mój ideał jest inny – do momentu, gdy ją poznałem. Dominika jest niezwykle pogodna, “jasna"... Bardzo podoba mi się w niej to, że łączy kobiecą wrażliwość i uczuciowość z logiką. Ma otwarty stosunek do ludzi, umie wspaniale słuchać. Daje mi bardzo dużo ciepła, zrozumienia, miłości, poczucie bezpieczeństwa...
Brzmi romantycznie... Jak się Państwo poznali?
W szkole teatralnej, bo Dominika również jest aktorką. Jesteśmy w tym samym wieku, ale była między nami różnica lat – ja studiowałem na III roku, a Dominika na I, bo wcześniej zdążyła jeszcze “skubnąć" prawa.
Zawsze chciał Pan być aktorem? To marzenie z dzieciństwa?
Nie, zdając do liceum miałem niezłomną wolę pójścia na medycynę! Co prawda nigdy nie dawałem sobie rady z matematyką, fizyką i chemią – bo nie chciałem uczyć się przedmiotów “po szkolnemu" - ale zjawiska mnie fascynowały. Od pierwszej klasy wiedziałem, że chcę studiować inżynierię genetyczną, biotechnologię. Tylko, że jednak byłem humanistą: cały czas śpiewałem jakieś piosenki, grałem w teatrzykach... I w III klasie zrozumiałem, że pójście na medycynę byłoby jednak błędem. Ale nauką wciąż bardzo się interesuję.
No właśnie, Pana hobby to podobno astronomia...
Po prostu lubię oglądać niebo, usiąść w nocy przy teleskopie... Mam dobre atlasy, czytam na ten temat książki. Gdy patrzę na niebo, od razu układa się dla mnie w gwiazdozbiory – w mityczne zwierzęta, postaci... Zresztą inaczej nie da się na nim niczego odnaleźć. Gdy człowiek nie zna gwiazdozbiorów, niebo to po prostu chaos świecących punkcików.
Marzy Pan o kawałku meteorytu na biurku?
Ani o meteorycie, ani o własnej działce na Księżycu! Przez teleskop najbardziej lubię obserwować obiekty odległe o miliony lat świetlnych. To właściwie rodzaj archeologii. Nim światło gwiazdy do nas dotrze, ona może już nie istnieć.
Astronomia to Pana jedyna pasja?
Moją pasją jest chyba... ciekawość życia. Ale skierowana do wewnątrz. Nie chodzi o to, by podróżować, odwiedzać wciąż nowe miejsca... Kiedyś jeden ze znajomych powiedział, że strasznie chciałby pojechać do Indii i Tybetu, żeby tam odnaleźć siebie. A ja myślę, że jeśli człowiek nie odnajdzie harmonii i euforii życia tutaj, na miejscu, to wycieczka na Tybet mu nie pomoże.
Mieszka Pan w Krakowie, ale na plan “Na dobre i na złe" musi dojeżdżać do Warszawy. Nie męczą Pana te stałe podróże? Nie kusi przeprowadzka? W stolicy dużo łatwiej o role w kolejnych filmach...
Niby cały czas mnie kusi... Ale przez ostatnie pięć lat non stop siedziałem w teatrze. Przy próbach trzy razy dziennie nie miałem szans, by robić cokolwiek innego. Zresztą zupełnie przestawić się na film i odłączyć od teatru na pewno bym nie chciał. By zbudować pełnokrwistą postać trzeba znać początek, środek i koniec drogi bohatera – po to, by wyobrazić sobie, jak ją przejść. A w serialu poznaje się ją z odcinka na odcinek. To zupełnie inna praca nad rolą. A wyjazdy do Warszawy nawet polubiłem. Te dwie i pół godziny w pociągu to czas dla mnie. Mogę czytać książkę, słuchać muzyki, spać... Nic nie muszę, nigdzie się nie spieszę. A gdy zdarza się, że mam w Warszawie pół dnia wolnego, to zawsze mam co robić. Wokół jest tyle świetnych wystaw, koncertów.
Ostatnie pytanie: ulubiony sposób na relaks? Bo w zawodzie aktora stresów chyba nie brakuje...
Gdy wyjeżdżamy na wieś potrafię usiąść i... cały dzień spędzić na krześle. To zresztą wcale nie takie łatwe! Po pół godzinie człowiek zaczyna już czuć niepokój: że nic nie robi, nic się wokół nie dzieje... A życie ucieka! Ostatnio czytałem opowiadanie o facecie, który postanowił zamknąć się w domu i siedzieć na krześle, by w ten sposób "najintensywniej doświadczać życia". I powoli tracił ciśnienie... Powiedzmy, że ja mam podobnie. Jak już usiądę, to mogę gapić się na ten las i gapić... Godzinami. (śmiech) Zresztą, moim zdaniem, samo aktorstwo nie jest bardzo stresujące. To zawód ciężki dlatego, że jesteśmy non stop poddawani ocenie. Czysta praca teatralna jest fascynująca. Męczy tylko otoczka wokół.
Rozmawiała: Małgorzata Karnaszewska