Jak właściwie zostaje się śpiewakiem operowym? Zwykle, jeśli ktoś marzy o śpiewie, to w rockowej kapeli...
Beata Wardak (mezzosopran): Ja zaczęłam śpiewać od II klasy podstawówki. Byłam laureatką ogólnopolskiego konkursu piosenki harcerskiej, później brałam udział w innych konkursach... A w liceum zostałam przyjęta do szkoły muzycznej. Skończyłam, ją i dostałam się do Akademii Muzycznej, gdzie zresztą poznałam mojego męża.
I jak wyglądało to pierwsze spotkanie?
B.W.: Uczyliśmy się razem do egzaminu wstępnego. Pamiętam, że ja coś na głos czytałam, a on tak siedział, zapatrzony w chmury... Więc w końcu go kopnęłam - żeby zaczął słuchać.
Leszek Świdziński: Wtedy pomyślałem: "Ale narowista dziewczyna!"
B.W.: Okazało się, że oboje dostaliśmy się na wydział wokalny. Potem nasz rocznik miał koncert, podczas którego śpiewaliśmy w duecie... I zaiskrzyło.
L.Ś.: A później była już reakcja łańcuchowa.
B.W.: Do naszego romansu przyczyniło się zresztą wojsko. Bo na zajęciach siedziałam w ławce obok Świdzińskiego i bardzo się nudziłam...
Wojsko? W Akademii Muzycznej?
L. Ś.: Takie były czasy. A że ja jestem posiadaczem chlubnej kategorii E - trwale niezdolny do służby wojskowej - wylądowałem na zajęciach z korpusem kobiecym. W dzieciństwie bardzo ciężko chorowałem na astmę oskrzelową, miałem okropne duszności. Nieraz lądowałem na oddziale intensywnej terapii. I miałem na to dokumentację, którą oczywiście pokazałem komisji poborowej. Lekarz od razu zaczął mnie przepraszać, że niestety, bardzo mu przykro, ale w dziedzinie wojskowości, to ja dla ojczyzny jestem nieprzydatny...
I czego się Państwo w wojsku nauczyli?
L. Ś.: Opatrywania ran, pielęgnowania noworodków...
B. W.: Co później bardzo się przydało.
No właśnie, pierwszą córkę urodziła Pani jeszcze na studiach...
B. W.: Nie było nam łatwo. Bardzo często Oleńka zostawała w wózku w szatni, doglądana przez panie szatniarki, a my oboje siedzieliśmy na wykładach. Pamiętam jedne zajęcia, z historii sztuki, na które Oleńkę zabieraliśmy ze sobą. Nasza profesor pokazywała wszystkim zdjęcia - także Oleńce, a maleńka oglądała je z pełnym skupieniem! Aż w końcu profesor stwierdziła: "No, nareszcie mądry student się trafił!". No i czym skorupka za młodu nasiąknie... Zabieraliśmy ją też zawsze na zajęcia z charakteryzacji.
Ile teraz córka ma lat?
B.W.: Oleńka ma 18 lat, jest uczennicą średniej szkoły muzycznej i gra na altówce. Do niedawna grała na skrzypcach, ale zdecydowała, że zmieni instrument. Oczywiście od razu się zdenerwowałam: "Wiesz, ile jest dowcipów o altowiolistkach?!". Ale usłyszałam tylko: "Nie szkodzi, ja będę ta mądra".
Dowcipy o altowiolistkach?...
B.W.: I to okropne! Jak o blondynkach...
Druga państwa córka też odziedziczyła talent?
B.W.: Paulinka ma 13 lat, ale jest bardzo delikatna i drobna, taka "porcelanka". Miała problemy zdrowotne - porażenie nerwu twarzowego, po którym mniej wyraźnie mówi. Przez dwa lata była w szkole muzycznej, w klasie fortepianu, ale zrezygnowała. Stwierdziła, że absolutnie nie chce być tą czwartą zwariowaną na punkcie muzyki w rodzinie! Zbyt wiele ją w życiu interesuje. Jest rozmarzona, lubi pisać wiersze... Od niedawna uczy się w szkole katolickiej, którą sama sobie wybrała.
No dobrze, a jakim cudem Pan, mimo choroby, został w końcu śpiewakiem?
L. Ś.: W wieku dojrzewania choroba ustąpiła. Mimo, że lekarze prognozowali inaczej.
I od razu przyciągnęła Pana opera?
L. Ś.: Najpierw grzecznie śpiewałem piosenki na akademiach szkolnych. Później z gitarą, na obozach wędrownych - co oczywiście bardzo podobało się dziewczynom... A jeszcze później usłyszałem kiedyś w telewizji Jana Kiepurę w arii z "Trubadura". I tak sobie pomyślałem, że zaśpiewać coś takiego, to musi być niesamowite przeżycie... Czekałem długo, ale w końcu zaśpiewałem tę arię - w operze w Szczecinie.
Ale między gitarą i fankami z obozu, a operą w Szczecinie, było chyba coś jeszcze...
L. Ś.: Tak naprawdę, to na początku nie chciałem śpiewać. Studiowałem technologię budowy maszyn na Politechnice w Warszawie. I muzyki wcale nie traktowałem poważnie. Zresztą zamiast śpiewu wolałem uczyć się gry na trąbce - przy mojej astmie lekarze radzili, że to może wzmocnić płuca. Pech chciał, że w roku, gdy dostałem się do szkoły muzycznej, dyrektor akurat zwolnił pedagoga gry na trąbce... I została mi nauka śpiewu. Tak to się zaczęło. Debiutowałem w partii Edgara w "Łucji z Lammermoor".
Zdarzają się Państwu czasem na scenie wpadki?
B.W.: Moja największa wpadka to moment, kiedy przewróciłam się podczas ukłonów w "Czarodziejskim flecie". Miałam kostium z wielkim trenem i ogromne nakrycie głowy z czymś, co wyglądało, jak czułki. Ukłoniłam się, chciałam się odwrócić i... w tym momencie się przewróciłam. I to z poślizgiem: przejechałam na płaszczu przez calutką scenę! Tyłem do publiczności, z czułkami, które trzęsły mi się nad głową... Ale za to, jakie brawa dostałam, gdy już udało mi się podnieść!
L. Ś.: Kiedyś w "Don Giovanim" rozpięły mi się spodnie. Cały kostium miałem biały, ale pod spód akurat założyłem czerwoną bieliznę... W dodatku sam tej wpadki nie zauważyłem. Dopiero koleżanka szepnęła, że chyba widać mi majtki... W ciągu sekundy czerwień z owych majtek objęła mi też twarz - no i szybko zakryłem się peleryną. Innym razem, przed wejściem na scenę zapomniałem zdjąć szalika, który nosiłem za kulisami, bo w teatrze było strasznie zimno. Ale tym razem szalik był tak samo biały, jak kostium...
B.W.: Kiedyś śpiewałeś arię z fletem i wyszedłeś na scenę bez fletu...
L. Ś.: Albo to: kiedyś na koncercie źle wymierzyłem długość przerwy. A po przerwie miałem od razu wejść na scenę w kostiumie. Nagle z trwogą słyszę, że właśnie leci muzyka do mojej arii, a ja stoję w zwykłym ubraniu i adidasach... Sytuacja bez wyjścia. Z pomocą przyszła mi koleżanka śpiewaczka z teatru w Szczecinie: miała długą, czarną pelerynę, którą szybko na mnie zarzuciła. Zakryłem wszystko, co na sobie miałem - włącznie z butami - i wyszedłem śpiewać.
B.W.: Najlepszy był finał. Wszyscy gratulują koleżance, pytają, skąd miała tyle zimnej krwi i refleksu, a ona na to: "Ja też mam męża tenora...". Dla tenora to typowe. Ja w takiej sytuacji bym umarła z nerwów!
L. Ś.: Ja też prawie umarłem!
B.W.: To właśnie śni mi się w koszmarach: wzywają mnie na scenę - "A teraz Beata Wardak..." - a ja jestem nieumalowana, stoję w kapciach i na głowie mam wałki!
Jakiej muzyki słuchają Państwo prywatnie?
B.W.: Jazzu. Klasyki też, ale tylko, gdy jest jakaś wyjątkowa okazja.
Nie myśleli nigdy Państwo o połączeniu swojego śpiewu z innymi gatunkami muzyki? Na przykład z rockiem?
L. Ś.: Miałem już takie doświadczenia. Na przykład w teatrze w Szczecinie, w przedstawieniu "Wesoła wdówka" Lehara, które robił Hanuszkiewicz, w pewnym momencie na scenie musiałem rapować.
Często muszą Państwo ćwiczyć głos?
B.W.: Codziennie mamy próby po cztery godziny i to zwykle wystarcza. Staramy się także ćwiczyć poza teatrem, ale... Mamy dzieci, obydwoje jesteśmy bardzo zapracowani. Tak naprawdę, na co dzień dzielimy czas jak serek: na bardzo cienkie plasterki. I gdy tylko mamy wolną chwilę, wolimy ją poświęcić rodzinie.
Czasem gazety piszą, że jakaś znana piosenkarka musi oszczędzać głos, przez tydzień mówi tylko szeptem, albo wręcz
na migi...
B.W.: To znaczy, że nie umie dobrze śpiewać. Bez techniki wokalnej wystarczy kilka nut i od razu można zedrzeć głos. Normalnie jest odwrotnie: im więcej się śpiewa, tym lepiej struny głosowe na to reagują. Ale oczywiście, gdy mamy jakiś duży koncert, to staramy się nie robić w domu awantur w stylu włoskim...
A normalnie takowe się Państwu zdarzają?
B.W.: Pewnie, że krzyczymy! Wykorzystujemy aparat, ile się da, zwłaszcza ja! Bo mąż jest raczej cichy i spokojny.
L. Ś.: Ja mój temperament uwydatniam bardziej na scenie...
B.W.: A ja wszędzie, gdzie tylko mogę!
Skoro już mowa o awanturach w stylu włoskim... Mają Państwo może jakieś południowe korzenie?
L. Ś.: Nie, ale do żony przyznaje się bardzo wiele narodowości! Arabowie w Bejrucie, Izraelczycy, Rosjanie, Grecy... I rzeczywiście, z urody i charakteru jest troszkę "południowa". Ja natomiast mam korzenie na Wschodzie, bo moja rodzina miała kiedyś posiadłości na Wołyniu.
B.W.: I dlatego masz taką romantyczną, kozacką naturę...
L. Ś.: ...Ale pochodzenie rdzennie polskie, bo rodzina należała kiedyś do starej polskiej szlachty: Świdzińscy herbu Półkozic.
Badał Pan historię swojego rodu? Odwiedził kiedyś dawne posiadłości?
L. Ś.: Nie mam na to czasu. Ale wiem na przykład, że w posiadaniu rodziny była kiedyś biblioteka Świdzińskich w Świdnie.
W "Na dobre i na złe" zagrał Pan tenora, który jest sąsiadem Moniki Zybert i śpiewem zza ściany usypia jej małą córeczkę... W prawdziwym życiu sąsiedzi reagują na państwa "treningi" równie dobrze?
L. Ś.: Raczej nie mieliśmy akcentów negatywnych. Raz, podczas próby, dostaliśmy tylko śnieżną pigułą w okno... Ale zwykle, gdy przepraszamy sąsiadów za hałas, słyszymy: "Ależ my jesteśmy szczęśliwi, że państwo śpiewają! Proszę to robić cały czas!"
B.W.: Albo: "Jak pani śpiewa, to ja wychodzę na balkon i słucham..."
L. Ś.: Generalnie nie mamy złych doświadczeń.
B.W.: Zabawnie było, gdy przeprowadziliśmy się do własnego domu. Oczywiście była impreza na tarasie, dużo szampana, przyjaciel ze Szwecji grał na skrzypcach, koleżanka - sopran - zaczęła śpiewać... Tylko, że Leszek nie mógł z nami siedzieć, bo akurat z robotnikami kładł dach. No i w pewnym momencie zaczął na tym dachu śpiewać "O sole mio"... Następnego dnia usłyszałam od sąsiada recenzję: "Ale mieliście piękną zabawę! Wszyscyśmy słuchali... A już jak nasz Leszek zaśpiewał..."
L. Ś.: ...to niosło się po całym polu!
Żyją Państwo właściwie na walizkach: terminarz zapisany na dwa miesiące naprzód i ani jednego dnia wolnego. Rano próba w Warszawie, wieczorem spektakl w Krakowie...
L. Ś.: To jeszcze nic! Kiedyś wieczorem śpiewałem koncert w Szczecinie, do 22-iej, a następnego dnia o 7-ej rano miałem z Warszawy samolot do Hiszpanii. To dopiero wyczyn czasowy! Trasę Szczecin-Warszawa pokonałem w pięć godzin. Nawet nie wiem, ile miałem na liczniku... Lepiej w każdym razie, żeby policja o tym nie przeczytała!
Mają Państwo jakieś wspólne hobby? Coś, co pozwala na relaks przy tak stresującym trybie życia?
L. Ś.: Nasz dom i ogród. Ciągle coś upiększamy, zmieniamy, przestawiamy meble...
B.W.: Gdy jeszcze mieszkaliśmy w bloku, wracaliśmy nieraz o drugiej w nocy, a mąż mówił: "To co, przeniesiemy tę szafę?" I się zaczynało!
Umie Pan majsterkować?
L. Ś.: Z konieczności. Gdy trzeba przenieść zlew, zrobić stolik albo dopasować drzwiczki szafki - na pomysłowe życzenie żony - to z pasją to wykonuję!
B.W.: Ciągle mu coś wymyślam! A sama szyję zasłony, maluję ściany... Właściwie, w domu razem umiemy zrobić wszystko.
L. Ś.: Jestem tenor pracujący, żadnej pracy się nie boję!
Mieli Państwo kiedyś ochotę wyjechać na stałe za granicę? Wybudować nowy dom, dorobić nowe meble...
L. Ś.: Bardzo podoba nam się Hiszpania - tam, myślę, moglibyśmy spędzić trochę czasu...
B.W.: Fantastycznie czuliśmy się też całą rodziną w Irlandii.
L. Ś.: Ale mieszkać na stałe? Wyłącznie w Polsce. Z kilku kontraktów za granicą już zrezygnowałem. Nie chcę nagle zmieniać języka, sposobu myślenia...
B.W.: Gdy człowiek mieszka za granicą, zawsze otacza go niewidzialna szyba. W tym roku spotkaliśmy w Zakopanem emigrantkę, która w 1934 roku wyjechała do Anglii. I ona powiedziała: "Dobrze i szczęśliwie czuję się tylko we własnym domu. Ale gdy tylko wyjdę za bramę, od razu jestem obca"... My tego nie chcemy. Tym bardziej, że w Polsce mamy odziedziczoną ziemię i dom, który z dziada pradziada należał do mojej rodziny. Tam czujemy nasze korzenie. Ta ziemia ma swojego ducha.
Ostatnie pytanie. Skoro była mowa o dowcipach o altowiolistach... Krążą może jakieś o tenorach?
B.W.: Oczywiście! Ale lepiej niech opowie Leszek...
L. Ś.: "Jak doprowadzić mózg tenora do wielkości ziarnka grochu? Napompować go". Ale ja najbardziej lubię anegdotę o słynnym tenorze operetkowym, któremu złośliwi koledzy zawsze przygadywali: "Jesteś tenorem, to jesteś głupi!". A on na to: "Może i jestem głupi, ale ja nagrywam już piąty longplay - a wy nie!".
Rozmawiała: Małgorzata Karnaszewska