Kiedy poczuł Pan, że aktorstwo jest właśnie tym, czego Pan w życiu pragnie?
Może to zabrzmi śmiesznie, ale aktorem chciałem zostać od dziecka - niemal od przedszkola. Zresztą, tego pragnie większość młodych ludzi: osiągnąć sukces, występować na scenie. Zwłaszcza, że w telewizji wciąż oglądają gwiazdy - a to kusi - i jeszcze nie poznali w tym zawodzie ciemnej strony księżyca...
Ja w momencie, gdy musiałem zadecydować o przyszłości, spojrzałem na swoje możliwości trochę realniej. Marzenia o aktorstwie wydały mi się śmieszne. Dlatego złożyłem papiery na filozofię, chciałem być dziennikarzem, nauczycielem... Zwłaszcza, że pochodzę z rodziny nauczycielskiej - moja babcia za okupacji dawała tajne komplety, dziadek był dyrektorem domu dziecka - więc naprawdę mam pedagogiczne zapędy. Ale intuicyjnie czułem jednak, że to aktorstwo będzie moją drogą. I miałem szczęście: dostałem się za pierwszym razem.
Mówił Pan o "ciemnej stronie księżyca"... Co to znaczy?
Ten zawód płynie falami. A gdy ktoś za bardzo da się fali ponieść... Profesor Łomnicki mówił zawsze, że aktor musi mieć wrażliwość efemerydy przy odporności betonu. Gdy są niepowodzenia, nie wolno się załamywać. Trzeba nad sobą pracować, rozwijać swoje potencjały. To dlatego tak wielu aktorów - gdy tylko ma wolny czas - maluje, rzeźbi, gra na jakimś instrumencie... Oczywiście aktorstwo można traktować wyłącznie jak profesję. Po zejściu ze sceny zrzucać maskę i stwierdzać: "To już mnie nie dotyczy". Tylko, że wtedy aktor, choć jest sprawny technicznie, jednak coś ważnego traci. Za to z drugiej strony - co jest równie niebezpieczne - może zbyt mocno uwierzyć w postać, którą kreuje. Na przykład kilku z moich kolegów, którzy zagrali gangsterów, po końcu zdjęć kupiło pistolety i nawet zrobiło sobie tatuaże. A z podwórka "Na dobre i na złe"... To serial, który na początku był kręcony na podstawie niemieckiego pierwowzoru. I właśnie w Niemczech jeden z aktorów po 1,5 roku grania lekarza tak się utożsamił z rolą, że zrezygnował z serialu - i w ogóle z filmu - po to, żeby... otworzyć własny gabinet lekarski. I, co najzabawniejsze, miał pacjentów!
Skoro jesteśmy przy "Na dobre i na złe"... Dr Wójcik opiekuje się w Leśnej Górze głównie kobietami w ciąży i niemowlętami. Jak się Panu pracuje z tak małymi dziećmi?
To duży stres! Pamiętam, kiedyś graliśmy scenę, w której w szpitalu wysiada prąd, a dr Wójcik przyjmuje akurat poród. Do ujęcia miałem założone lateksowe rękawiczki, dla wiarygodności "podrasowane" gliceryną, która udawała wody płodowe. Najpierw oczywiście próbowaliśmy z lalką. Za to później dostałem do rąk malutkie dziecko... I naprawdę się bałem! Przez glicerynę miałem zbyt śliskie rękawiczki: cały czas czułem, jak to malutkie dzieciątko wysuwa mi się z rąk!
Poznał Pan kiedyś szpital od drugiej strony - w roli pacjenta?
Niestety... Kiedyś wyjechałem z Teatrem Studio na występy do Armenii i miałem tam wypadek. Szedłem tyłem, rozmawiając z przyjaciółmi, przez nieuwagę wpadłem do studzienki irygacyjnej i poważnie się poobijałem. Przez 11 dni leżałem w szpitalu. Z wysoką gorączką, z połamanymi żebrami i odmą płuc, ze wstrząsem mózgu... Mój lekarz, oprócz medycyny konwencjonalnej, stosował też medycynę Wschodu. Ja też wcześniej trochę się tym interesowałem, więc opowiadał mi o tym, jak "kroczy ścieżką kung-fu", o jakimś "głaskaniu orła od ogon", o wewnętrznej energii... Brzmiało to nie z tej ziemi, ale - o dziwo - naprawdę zadziałało! Gdy po trzech dniach wstałem i o własnych siłach poszedłem na kawę, pozostali pacjenci nie mogli uwierzyć, że to możliwe!
To znaczy, że wierzy Pan w medycynę niekonwencjonalną?
Tak, ale ja zawsze miałem opinię trochę nawiedzonego. Zawsze poszukiwałem, chciałem duchowo się rozwijać... Na przykład przez 8 lat nie jadłem mięsa i uprawiałem tai-chi. I chyba właśnie to pomogło mi przetrwać trudne czasy "smuty" końca lat 80-tych... Tyle, że wtedy, gdy ktoś mówił o medytacji, robił za oszołoma. Gdy ćwiczyłem w garderobie czy kulisach nieraz słyszałem: "Znowu Kuba złote jaja przerzuca!". A dziś koledzy, którzy tak się ze mnie podśmiewali, sami namiętnie chodzą na tai-chi i wymieniają się uwagami na temat czakramów... New Age jest w modzie.
Powiedział Pan "uprawiałem tai-chi" - w czasie przeszłym. Więc jednak Pan zrezygnował?
Każdy ma swoją drogę. Ja, po wielu wędrówkach, takich duchowych pielgrzymkach, wiem, że najlepszą medytacją jest chrześcijańska modlitwa. Im prostsza, tym skuteczniejsza. Tai-chi i inne techniki stosuję tylko jako ćwiczenia fizyczne i koncentracyjne.
Medytacja pomaga w nauce roli?
W tym najbardziej pomaga mi Bubulina! To nasza suczka - bokserka. Poza czytaniem i pisaniem, umie wszystko. Absolutny członek rodziny! Gdy uczę się roli, często idę z nią na spacer do parku i powtarzam tekst, mówiąc sam do siebie. Czyli robię za wariata. A Bubulina idzie tuż obok, dzielnie niosąc piłeczkę... To naprawdę znakomity słuchacz!
Ostatnie pytanie: Mógłby Pan zdradzić czytelnikom coś na temat reszty swojej rodziny? Nie tylko Bubuliny...
Mam wspaniałą żonę, która jest śpiewaczką operową. Poznaliśmy się pracując wspólnie nad przedstawieniem "Bachantki" Eurypidesa. Ona również szuka w życiu "czegoś" więcej. I to nas właśnie połączyło. A ja zawsze marzyłem o tym, by naprawdę znać się na muzyce. I dzięki żonie to marzenie się spełniło. Ona nauczyła mnie słyszeć muzykę: odróżniać artystę, który ma talent, od takiego, który tylko gra "po kropkach na pięciolinii". Rozpoznawać dobrą kompozycję. Jako aktor umiem ocenić, czy koledze rola "leży, jak rękawiczka", czy gra głównie dzięki technice. A w scenariuszu czuję, gdy papier "szeleści w zębach" - jeśli kwestia nie brzmi wiarygodnie. I z muzyką jest bardzo podobnie.
Rozmawiała: Małgorzata Karnaszewska