TVP.pl Informacje Sport Kultura Rozrywka VOD Serwisy tvp.pl Program telewizyjny

Krzysztof Janczak - Yapa, Yapeczka, Yapunia, Yapuś...

. Data publikacji: 2016-02-09

"Dziś dla przyjaciół jestem Yapa, Yapunia, Yapeczka, Yapuś... A dla dzieci Pan Yapa".

Często bywa Pan u lekarza? Oczywiście poza planem "Na dobre i na złe"...

Krzysztof Janczak: Oj, każda wizyta to dla mnie wyzwanie! Ale czasem nie ma wyjścia. Gdy trafiam do szpitala, od razu staram się ze wszystkimi zaprzyjaźnić: z pielęgniarkami, z lekarzami... Jestem gadułą, więc łażę do późna po oddziale, opowiadamy sobie anegdoty... Zresztą na co dzień też mam wielu znajomych lekarzy. I już nie raz mnie ratowali. Wiadomo: mężczyzna zawsze umiera. Byle przeziębienie i jest na granicy śmierci klinicznej!
Najwięcej fanów ma Pan wśród dzieci. Zagrał Pan w kilku serialach dla młodzieży, jako Pan Yapa ma własne show... To przypadek, czy od początku wiedział Pan, że chce właśnie tak pokierować swoją karierą?

KJ: To była konieczność. Pod koniec PRL-u trwały aktorskie bojkoty. Środowisko dawało przyzwolenie tylko na pracę dla młodzieży. Ostatecznie dzieciaki nie były winne, że dorośli bawili się w politykę - i to bawili brzydko. I właśnie w tych mrocznych latach 80-tych zostałem zaproszony do programu "5, 10, 15". I tak to się zaczęło.

Dzieci to wspaniała widownia...

Znajomi śmieją się, że gdybym krzyknął z estrady: "Idziemy na Belweder!", to dzieciaki od razu by za mną poszły! Są niesamowite... Koncert rockowy to małe piwo w porównaniu z tym, do czego może się posunąć taka widownia! Poza tym, dostaję od nich mnóstwo listów, e-maili, rozmawiamy po koncertach... Pamiętam np. dziewczynkę z domu dziecka, która przyszła za kulisy i wyznała, że chciałaby, abym to ja był jej tatą... Takie spotkania, bez reflektorów i kamer, są najważniejsze.

Dowodem na to, że podbił Pan serca dzieci, jest też Order Uśmiechu...

KJ: Od początku chciałem, żeby Order wręczono mi w Rabce - to wyjątkowe miejsce. Ale trafiłem na gigantyczny korek i na uroczystość spóźniłem się kilka godzin. Gdy w końcu dotarłem, późnym wieczorem, nikogo już nie było. Dzieci wróciły do sanatorium, wokół kręciły się tylko niedobitki dziennikarzy... Ale gdy gruchnęła wieść, że jestem, o 21-szej cały amfiteatr był na nowo zapełniony: 3 tysiące osób! Dzieciaki pouciekały dla mnie z łóżek. Dałem wtedy z siebie wszystko!

Występy dla tysięcy widzów to duży stres - ma Pan jakieś hobby, sposób na relaks?

KJ: Dla mnie azylem jest wieś: mam trochę ziemi, psa, dwa koty, jeżdżę konno... I nie lubię określenia "hobby". To sposób na życie. W stawie próbowałem nawet hodować ryby - choć nie dało się, bo wyżarła mi je czapla. Mam też własny sad. Pamiętam, kiedyś w marcu, gdy wokół padały płatki śniegu wielkości spodeczków, ja akurat obcinałem tzw. dziczki. Zadzwonił agent z propozycją roli i zapytał, gdzie jestem. A ja mu na to: "Siedzę na jabłoni!".

Jak właściwie narodził się Pan Yapa?

KJ: Tak ochrzcił mnie mój przyjaciel - niestety, już nieżyjący - Jacek Kaczmarski, z którym byliśmy razem w kabarecie "Młoda Egida". Na kabaretonie w Opolu, gdy miałem powiedzieć monolog, wypchnął mnie ze słowami: "Yapa, teraz ty!". I gdy wróciłem ze sceny, byłem już Yapą. Do końca festiwalu nikt mnie inaczej nie nazywał. Dziś dla przyjaciół jestem Yapa, Yapunia, Yapeczka, Yapuś... A dla dzieci Pan Yapa.

To prawda, że przez kabaret o mało nie trafił Pan za kratki?


KJ: Tak, to było na FAMIE. Chodziło o piosenkę: komunizm porównałem w niej do snopa, który zabiera powódź... Na próbie generalnej koledzy kryli mnie i we właściwym momencie odwrócili uwagę cenzora. Tak, że na koncercie galowym zaśpiewałem bez cenzury. Po występie cieszyłem się aż do następnego wieczoru: miałem dostać główną nagrodę - Trójząb Neptuna - więc piwo lało się strumieniami... A na drugi dzień, gdy miałem wyjść na scenę, za kulisami pojawiło się dwóch smutnych panów. Zakuli mnie w kajdanki i doprowadzili do UB. Tam jeden poklepał mnie po plecach i powiedział: "No, mojej żonie bardzo się podobało...". Od razu wiedziałem, że chodzi o piosenkę. Oskarżenie było oczywiście bardziej konkretne: dowiedziałem się, że ukradłem rower. I to nie byle komu, samemu prokuratorowi Świnoujścia! Przesłuchiwano mnie wiele godzin, w Warszawie urządzono w domu rewizję... Uratował mnie fakt, że na FAMĘ dotarłem z opóźnieniem. Rower ukradziono podobno 2-go lipca, a ja przyjechałem dopiero 8-go i na dowód miałem bilet. Panowie niedokładnie wykonali swoją robotę...

To chyba nie jedyna Pana przygoda z cenzurą?

KJ: Za komuny królował nonsens. Miałem np. zakaz występowania, który obowiązywał tylko w niektórych województwach. Dotąd nie wiem, dlaczego. Ale najdziwniejszą historię przeżyłem występując w teatrze STS. Zrobiliśmy wtedy przedstawienie, które cenzura pozwoliła nam grać tylko w Warszawie, wyłącznie w poniedziałki i to po 20-tej. Logiki w tym nie było żadnej! Do tego teatr musiał wyglądać na zamknięty. Gabloty miały być wygaszone, wejście nieoświetlone... Bardzo ładnie zachowali się wtedy organizatorzy festiwalu w Łodzi: zaprosili nas jako gości honorowych, bez spektaklu, który istniał, ale był niemożliwy do pokazania.

Studiował Pan na KUL-u - to również wiązało się z ówczesną rzeczywistością?


KJ: Tak, na warszawskich uczelniach nie miałem łatwego życia. Przez swoje przekonania miałem wilczy bilet. Ale nie byłem zdecydowany na KUL. Pojechałem tam tylko, żeby się rozejrzeć. I przypadkiem spotkałem Edwarda Stachurę. Ot, w pociągu siedział koło mnie facet, pił piwko, palił papierosa... I tak od słowa do słowa: ja stwierdziłem, że jadę na KUL, a on przedstawił się i powiedział, że tam właśnie studiuje. Byłem pod ogromnym wrażeniem: podziwiałem go, czytałem jego tomiki... Nieśmiało wyznałem, że też pisuję i nawet, że dwa wiersze wydrukowali mi w lubelskim piśmie "KAMENA". Tyle, że anonimowo - wstydziłem się i podpisałem się tylko "J. K.". A Stachura na to: "Należą ci się pieniądze! Jak psu zupa!". Zaciągnął mnie do redakcji i dostałem, pamiętam, całkiem poważne honorarium. Starczyło aż na dwie butelki jarzębiaku! Później Stachura zabrał mnie na swój wieczór autorski do Nałęczowa - razem czytaliśmy swoje wiersze... A na koniec wypiliśmy w hotelu mój jarzębiak. Większa przyjaźń z tego się nie narodziła. Ale ta znajomość, choć krótka, była bardzo intensywna - w jakiś sposób na mnie wpłynęła. Zapisałem się na KUL... I już nie wstydziłem się pisania wierszy.

To prawda, że wydawał Pan własne pismo literackie?

KJ: Tak, "Założyliśmy pismo", w którym "debiutował" sam Zbigniew Herbert! Oczywiście o ile można to nazwać pismem. To było w czasie stanu wojennego. Nie było drukarek, więc każdy autor miał za zadanie 12 razy ręcznie przepisać swój wiersz. Później robiliśmy okładkę, każdy egzemplarz zszywaliśmy spinaczami i puszczaliśmy w obieg. I tak powstawała "gazeta".

Ostatnie pytanie: jednym z Pana bliskich przyjaciół jest Jerzy Owsiak. To prawda, że macie jakieś wspólne, artystyczne plany?


KJ: Przyjaźnimy się od liceum. Było nas wtedy trzech: Michał Lorenc, Jurek Owsiak i ja. Michał jest ojcem chrzestnym mojej córki, Jurek syna... Co roku biorę udział w jego Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy. I rzeczywiście, mamy z Jurkiem pomysł na komedię, w której chcemy zagrać główne role. Napisaliśmy już konspekt, zaczęliśmy rozpisywać to na sceny... Ale ciągle brakuje nam czasu. Ja może bym i coś wolnego znalazł, ale Jurek to fenomen: cały rok jeździ po szpitalach, wykłóca się, walczy... To, co widzimy w czasie WOŚP, to czubek góry lodowej! Ale kiedyś może się nam uda. Niech żywi nie tracą nadziei...

Rozmawiała: Małgorzata Karnaszewska

Bitwa more
Jan
Paweł