Na początek pytania od fanów. Przy jakiej muzyce najlepiej się Panu odpoczywa?
Andrzej Zieliński: Słucham różnych rzeczy. Czasami wybieram muzykę poważną, czasami starego bluesa - wszystko zależy od nastroju. Od pewnego czasu najchętniej słucham jednak Dave Matthiews Band.
Wspomnienie, które wywołuje mimowolny uśmiech na Pana ustach?
AZ: Nie wiem, takich wspomnień jest chyba dużo... Ale zdecydowanie uśmiech wzbudza moje pierwsze pojawienie się na ekranie. Jako uczeń drugiej klasy liceum statystowałem przy "Zmorach". I w pewnym momencie okazało się, że czterech z nas, dorastających chłopców, wybrano do sceny w której musieliśmy udawać, że się masturbujemy. Byłem wtedy potwornie zażenowany i zawstydzony... A ujęcie później nawet nie weszło do filmu.
Trzy rzeczy, bez których nie wychodzi Pan z domu?
AZ: Przede wszystkim nie wychodzę bez plecaka. To mój odpowiednik damskiej torebki - mam w nim dosłownie wszystko. Nie ruszam się też bez kalendarza, okularów przeciwsłonecznych (mam wrażliwe na światło oczy), telefonu... No i oczywiście nie bez ubrania!
Książka jaką przeczytał Pan w dzieciństwie i która zrobiła na Panu największe wrażenie?
AZ: I tutaj mam problem, bo dzieciństwo było już dosyć dawno temu... Pamiętam, że kiedyś wpadł mi w rękę "Szerszeń" - powieść historyczna, z akcją we Włoszech w czasach Garibaldiego. Jest w niej motyw zemsty, główny bohater to outsider, przypomina nawet trochę hrabiego Monte Christo. To bardzo piękna książka i właściwie nie wiem dlaczego do tej pory nie została sfilmowana.
A "Quo vadis"? Nie zrobiło na Panu wrażenia? Pytam, bo zagrał Pan w filmie...
AZ: Zagrał to za dużo powiedziane! Grał Tadeusz Łomnicki, ja tam tylko występowałem... A "Quo vadis", szczerze mówiąc, przeczytałem dopiero niedawno - ze dwa lata temu. I nie byłem "porażony". Trudno: nie przepadam za tego rodzaju literaturą ani za archaicznym językiem. Jak dla mnie, troszkę za dużo w tym agitacji!
Najtrudniejsza scena, jaką musiał Pan zagrać?*
AZ: Trudno odpowiedzieć na to pytanie. W zeszłym roku wystąpiłem np. w filmie "Kalipso". Zagrałem tam (wspólnie z Marianem Kociniakiem) w scenie, która trwa blisko pięć minut. Kręciliśmy to w jednym ujęciu - co jest bardzo karkołomnym, trudnym zadaniem. Niemniej scena była tak dobrze napisana, że grało nam się świetnie!
Ale wiadomo że my, aktorzy, dostajemy do ręki bardzo różny materiał. I najtrudniej jest chyba grać sceny, które już na etapie scenariusza są nie najlepiej napisane - od strony dramaturgicznej czy dialogowej. Wtedy może dochodzić do konfliktów. Wiadomo: im więcej niejasnych sytuacji, tym więcej może być zdań.
Wymarzona postać, w jaką chciał się Pan wcielić jako dziecko?
AZ: Ja w ogóle nie za bardzo chciałem się w cokolwiek wcielać! Bardzo późno zacząłem myśleć o zawodzie aktora. Tak naprawdę, to nie interesowałem się poważną literaturą, nie brałem udziału w konkursach recytatorskich. Myślę, że jak każdy dzieciak chciałem być po prostu Winetou.
A jakie przedmioty najbardziej lubił Pan w szkole?
AZ: Chyba geografię. To był przedmiot, który najbardziej pobudzał wtedy moją wyobraźnię. Geografia to dalekie kraje, jakaś egzotyka... Po ojcu odziedziczyłem też zainteresowanie zoologią - i wszystkimi możliwymi zwierzętami. Do dzisiaj spędzam wiele czasu przy Animal Planet.
Spełnił już Pan te "geograficzne" marzenia o podróżach?
Na pewno nie udało mi się na tyle, jak bym tego chciał. Dorastałem w komunizmie, gdzie już samo posiadanie paszportu było rzeczą trudną do wyobrażenia. Do ukończenia studiów najdalej trafiłem do Budapesztu, gdzie kupiłem sobie pierwsze w życiu dżinsy i do Związku Radzieckiego. Natomiast teraz zjeździłem już dużą część Europy, zahaczyłem o Afrykę, byłem też w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie... W dzieciństwie, nie mógłbym sobie nawet tego wyobrazić!
Jak, skoro odwiedził Pan wcześniej USA, zareagował Pan na ostatnie wydarzenia?
AZ: Mam przyjaciela, którego żona i córka mieszkają na Manhattanie. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, był więc telefon właśnie do niego. Okazało się, że o wszystkim dowiedział się dopiero ode mnie. Zaczął powtarzać "Jezus, Maria", wydzwaniać do USA - a połączenie się wtedy było niemożliwe... Po prostu tragedia. Dał mi e-mail córki, więc przez całą noc, co godzinę, próbowałem się z nią skontaktować. Na szczęście okazało się, że mieszkali w innej części Manhattanu i nic im się nie stało.
Tak naprawdę, po tej tragedii nam wszystkim - mnie, kolegom - trudno się było skupić na pracy. I to bez względu na to, czy ktoś był w USA czy nie. Zaraz po ataku nasłuchałem się w telewizji różnych filozoficznych stwierdzeń, w rodzaju: "świat już nigdy nie będzie taki sam". Któraś ze stacji skontaktowała się jednak z p. Kapuścińskim, a on - humanista, filozof, pisarz - powiedział o zemście. I powiem szczerze: to było pierwsze, co przyszło mi do głowy. Nie wiem, może jestem po prostu "małym" człowiekiem, ale uważam, że za coś takiego musi być kara.
Zmieńmy temat na lżejszy - jak się Pan czuje w skórze dr Pawicy? Chciałby Pan, żeby jego rola się rozrosła?
AZ: Bardzo chętnie, czemu nie! Ale to nie ode mnie zależy. A jak się czuję w tej roli? Na początku miałem pewne kłopoty, bo nie za bardzo wiedziałem, kogo gram. Dopiero wchodziłem do serialu, scenariusze były pisane z odcinka na odcinek... Ale teraz już wszystko "ma ręce i nogi". Poza tym tutaj po prostu miło się pracuje, właściwie bez większych stresów - co nie jest częstym zjawiskiem... No i mam osobistą satysfakcję, że przebiliśmy oglądalnością "Big Brothera". Oby tak dalej!
A czy popularność dr Pawicy ułatwia życie?
AZ: Ułatwia o tyle, że ludzie chyba starają się być dla mnie milsi, niż są w rzeczywistości... Inaczej rozmawiają ze mną np. w urzędach - a wiadomo, że takie wizyty nie należą zwykle do przyjemności. Ale bywają też sytuacje, nie bójmy się tego słowa, po prostu chamskie. Wrzeszczy np. jeden "koleś" do drugiego, przez całą ulicę: "Ty, patrz się, ten aktor idzie, k...!". Uśmiechnąć się wtedy ciężko, uczyć takich ludzi kultury też nie ja powinienem... Na szczęście takie sytuacje zdarzają się sporadycznie.
Rozmawiała: Małgorzata Karnaszewska