Jest Pan nie tylko reżyserem, ale i autorem wielu scenariuszy. Skąd to "rozdwojenie" kariery?
Piotr Wereśniak: Po prostu lubię oba zajęcia. Reżyser cały czas pracuje wśród ludzi, natomiast scenarzysta musi pisać w samotności - a mnie odpowiadają oba typy aktywności. Oczywiście ważny jest też fakt, że pracując przy jakimś projekcie i jako scenarzysta i jako reżyser, mam pełną kontrolę nad materiałem. Wiem, dlaczego coś napisałem i dlaczego później będą to tak, a nie inaczej filmował.
Jest jakiś gatunek, w którym jako scenarzysta czuje się Pan wyjątkowo dobrze?
PW: Tak, najbardziej lubię komedię. Jest kusząca z paru względów. Przede wszystkim jako wyzwanie - bo to bardzo trudny gatunek. Poza tym w komedii od razu widać efekt pracy. Wystarczy pójść do kina i sprawdzić, czy widzowie się śmieją. Ale to, że czuję pociąg do komedii wcale nie znaczy, że nie chcę spróbować czegoś innego. Jest cała masa gatunków, których - mam nadzieję - uda mi się kiedyś "zakosztować".
Na przykład?
PW: Na przykład science fiction.
Myśli Pan, że współczesne scenariusze filmowe są uniwersalne? A może polskie kino ma w sobie coś niepowtarzalnego, charakterystycznego dla naszego kraju?
PW: Na pewno jest w kinie tendencja do opowiadania historii globalnej. Wtedy można mieć większą widownię. Zdarzają się u nas filmy, nawet skromne w budżecie - np. "Cześć Tereska" czy "Dług" - które operują językiem uniwersalnym i mają szansę zaistnieć zagranicą. Ale bardzo modnym kierunkiem są też w Polsce filmy powstające na podstawie lektur. A to już kino hermetycznie polskie - zupełnie niezrozumiałe dla widzów na świecie.
No właśnie, jest Pan autorem scenariusza do filmu "Pan Tadeusz". Czy tworząc go, odczuwał Pan zwiększoną presję?
PW: Raczej nie. Starałem się zapomnieć, że mam do czynienia z epopeją narodową - z autorem, który jest wszędzie na pomnikach. Ale momentami było ciężko. Choćby dlatego, że to było moje pierwsze spotkanie z dialogiem pisanym wierszem. Poza tym, żeby "przyciąć" tekst na potrzeby filmu, musiałem go bardzo dobrze opanować pamięciowo. Ale jakoś to wyszło.
Reżyseruje Pan, właściwie równocześnie, dwa seriale: "Na dobre i na złe" oraz "M. jak Miłość". Czy praca nad nimi w jakiś sposób się różni?
PW: W sensie realizacyjnym niewiele. W obu serialach mamy do dyspozycji dwie kamery i jest podobny reżim produkcyjny. Różni się natomiast sposób opowiadania obu historii. Inaczej są skonstruowane odcinki. W "Na dobre i na złe" cały czas pojawiają się nowi aktorzy, którzy grają role niemalże wiodące dla danego odcinka. Za każdym razem poznajemy historię innego pacjenta.
A "M jak Miłość"?
PW: To w pewnym sensie saga rodzinna. Opowieść o perypetiach poszczególnych członków rodu. I dlatego ekipa aktorska właściwie się nie zmienia. Poza tym "M. jak Miłość" kręcimy w innym otoczeniu, niż "Na dobre i na złe". Tutaj robimy zdjęcia na wsi - tam w lesie.
Czy doświadczenie scenarzysty wpływa na sposób, w jaki Pan reżyseruje? Zdarza się Panu np. ingerować w napisane przez kogoś innego dialogi?
PW: Oczywiście, że tak! W obu serialach, mimo że nie jestem ich scenarzystą, bardzo często zmieniam tekst, czy nawet całą sytuację, w jakiej znajdują się bohaterowie. Czasami mocniej, czasami słabiej... Ale takie jest prawo reżysera. To do niego należy ostatnie słowo.
Jest Pan absolwentem kulturoznawstwa - czy to pomaga Panu w pracy?
PW: Na pewno. Te studia dają pewną "ogładę" humanistyczną. Wiedzę z przeróżnych dziedzin: socjologii, antropologii, historii sztuki... Dzięki nim zyskuje się większą wrażliwość. Szerszą perspektywę w widzeniu ludzi: ich problemów, środowiska... To cenne doświadczenie.
Myśli Pan, że za 100 lat studenci kulturoznawstwa będą się uczyli o dzisiejszych reklamach? Pytam, bo współpracował Pan też z agencją reklamową...
PW: Na pewno będą reklam ciekawi. Reklama to odbicie tego, o czym marzy przeciętny człowiek: samochód, pełna lodówka itd. Ale nie przeceniałbym jej wartości. Wbrew temu, co się często mówi, reklama to nie dziedzina sztuki. Jest nierozerwalnie związana z handlem. Spełnia przede wszystkim funkcję użytkową i promocyjną, a nie twórczą.
Są jakieś produkty, których reklam nigdy by Pan nie chciał zrealizować?
PW: Tak, jest kilka takich produktów. Na przykład papierosy - bo szkodzą. Idiotyczne, militarne zabawki, np. karabiny dla dzieci. Albo produkty strasznie trywialne, jak papier toaletowy.
W "Stacji" zadebiutował Pan również jako aktor. Co Pana do tego skłoniło?
PW: Kaprys! A poza tym chęć przekonania się, jak to wygląda z drugiej strony. To bardzo ważne, by reżyser wiedział co czuje aktor, który staje przed kamerą. Teraz, gdy już to sprawdziłem myślę, że coraz częściej będę się obsadzał w filmach. To daje reżyserowi pokorę.
I co Pan poczuł "po drugiej stronie"?
PW: Paraliżujący strach! Ale jednocześnie to było bardzo stymulujące przeżycie. Zwłaszcza, że miałem okazję "sprawdzić się" w grze aktorskiej ze Zbyszkiem Zamachowskim, który w tej scenie był moim partnerem.
Czy to znaczy, że niedługo zobaczymy Pana jako aktora także w "M. jak Miłość" albo "Na dobre i na złe"?
PW: Nie, na razie tego nie planuję!
Rozmawiała: Małgorzata Karnaszewska