W serialu gra pani poważną, czasami nawet "ostrą" Agatę. Czy nie ma pani ochoty zmienić losu tej postaci?
Dorota Segda: Chciałabym, żeby Agata przestała być wyłącznie "urzędniczką z charakterem", a pobyła sobie trochę kobietą... Wolałabym, żeby zaistniała też poza szpitalem. W życiu prywatnym mogłaby okazać się zupełnie inna: bardziej szalona, naturalna, nieskrępowana... Mogłaby nie chodzić na wysokich obcasach, zakochać się z wzajemnością... Żyć problemami innymi niż przetarg na sprzęt medyczny!
W "Na dobre i na złe" etatowym amantem jest doktor Kuba. A jaki jest pani prywatny "mężczyzna idealny"?
DS: Przede wszystkim musi być piekielnie inteligentny i rycerski, tzn. "starej daty". Musi też mieć w życiu jakąś pasję, no i być przystojny - ale taką urodą "brzydalowatą". Np. moim filmowym ideałem mężczyzny jest Dustin Hoffman.
"Pani dyrektor" jest zawsze elegancka aż do przesady: wąska spódniczka, wysokie obcasy... Czy prywatnie też się pani tak ubiera?
DS: Nigdy w życiu! Ubieram się swobodnie i wygodnie. Często chodzę w spodniach. Jeżeli zakładam obcasy, to tylko na specjalne okazje. Bardzo dużo podróżuję i musiałabym być masochistką, żeby jeździć pociągiem w kostiumach, jakie nosi Agata!
Częste podróże wynikają z faktu, że choć pracuje pani dużo w Warszawie - w Teatrze Narodowym i serialu - to mieszka pani w Krakowie. Dlaczego wybrała pani właśnie to miasto?
DS: To nie ja wybrałam Kraków, tylko Kraków wybrał mnie! W tym mieście się urodziłam, studiowałam i zakochałam... A staram się być wierna w miłości. Nawet sobie nie wyobrażam, że mogłabym wyprowadzić się gdzie indziej!
Co takiego ma w sobie Kraków, że nie zdradza go pani dla stolicy?
DS: To piękne i bardzo "osobowe" miasto. W Warszawie zdarzyło mi się kiedyś, że nie poznał mnie portier w moim własnym teatrze. Natomiast w Krakowie rozpoznają mnie nawet kwiaciarze na rynku. Tam jest się bardziej zainteresowanym człowiekiem, a nie gonitwą za pracą, karierą, korkami... A z takim trybem życia kojarzy mi się Warszawa.
Ma pani jakieś ulubione role?
DS: Na pewno w moim sercu zostanie filmowa siostra Faustyna. Ona była niezwykłym człowiekiem, "chorym na dobroć". I mimo fizycznej słabości tak silnym, że tą dobrocią zaraziła setki tysięcy ludzi, którzy do dzisiaj wyznają jej kult. Jestem dumna, że dla wielu widzów Faustyna ma moją twarz...
A w teatrze?
DS: Małgorzata w "Fauście". To rola, jaka się właściwie nie zdarza. W kilku bardzo intensywnych uczuciowo scenach zawiera się całe życie kobiety. Od naiwnej, młodziutkiej dziewczynki, po dojrzałą, kochającą i cierpiącą kobietę, którą miłość prowadzi do szaleństwa i zbrodni. I która dzięki głębokiej czystości i wierze zostaje zbawiona. To po prostu piękna rola...
Gdyby nie trafiła pani do teatru i filmu, co mogłaby pani robić w życiu?
DS: Myślę, że mogłabym być historykiem sztuki. Albo niezłą agentką. Mogłabym pomagać jakiemuś artyście w organizowaniu życia. Ale żeby sprawa była jasna: nie mam pojęcia, jak to życie organizować sobie! To coś zupełnie innego! Jestem chyba jedyną aktorką w Polsce, która nie ma agentki. W ogóle we współczesnym świecie poruszam się raczej niepewnie. Jestem "starej daty": wolę czytać wiersze, niż buszować po internecie!
Pamięta pani swój pierwszy publiczny występ?
DS: Mówiłam wiersz na akademii w I klasie. Zaczynał się od słów "Hej, szerokie pola pszenne i wysokie skały Tatr" - wciąż go pamiętam. W ogóle myślę czasami, że pojemność mózgu jest niesamowita. Jak byłam dziewczynką kochałam się w "Trzech muszkieterach" i umiałam na pamięć dwa tomy. Znam je do dzisiaj!
"Trzej muszkieterowie" to dla pani najważniejsza lektura dzieciństwa?
DS: Będąc wczesną nastolatką wyobrażałam sobie, że zaraz wejdzie Atos, bo to był mój ukochany, i że na koniu porwie mnie z bloku... Ale na moim życiu zawodowym bardziej zaważyła lektura "W pustyni i w puszczy". Zawsze czułam się wymarzoną Nel. Niestety, nie trafiłam na właściwy czas - ani wtedy, ani dzisiaj...
Jako serialowa Agata zdobyła pani dużą popularność. Jak pani na to reaguje?
DS: Na szczęście moja popularność jest nie tylko serialowa! Bardzo często ludzie postrzegają mnie jako Faustynę albo "tą panią z filmu Tato". W Krakowie jestem też kojarzona z Teatrem Starym i to cieszy mnie najbardziej. Bo teatr to mój żywioł i moje serce...
Czy na koniec rozmowy chciałaby pani coś przekazać naszym czytelnikom? Może jakieś życiowe motto?
DS: Co mogę powiedzieć? Internet to bez wątpienia coś fascynującego, ale nie przesiadujcie przy nim za długo. Bo życie, którego doświadcza się bezpośrednio jest ciekawsze! A moja dewiza jest prosta: TRZEBA WIERZYĆ, ŻE SIĘ MA SZCZĘŚCIE W ŻYCIU...
Rozmawiała: Małgorzata Karnaszewska