Czy przyjmując rolę Wiktora spodziewał się Pan sukcesu? Tego, że widzowie tak polubią Pana bohatera?
Saulius Balandis: Nie, nie myślałem o żadnym sukcesie. I nie bardzo chce mi się wierzyć, że go rzeczywiście odniosłem... Po prostu chciałem jak najlepiej wykonać swoją pracę. A teraz cieszę się, że wróciłem na plan.
Chciałby Pan częściej pracować - może nawet zamieszkać - za granicą? Niekoniecznie w Polsce, ale np. na Zachodzie?
S.B.: Gdybym dostał interesująca propozycję, to tak.
Co Pan pomyślał o Polakach, gdy po raz pierwszy pojawił się na planie "Na dobre i na złe"?
S.B.: Że są bardzo cierpliwi, bo jakoś ze mną wytrzymują!
Różnimy się czymś od Litwinów? Coś Pana w naszym kraju zaskoczyło?
S.B.:Nie, myślę, że ludzie wszędzie są tacy sami. Wszędzie mają podobne problemy.
Zwiedził już Pan Warszawę ?
S.B.: No właśnie, jutro chcemy z żoną pojechać na Stare Miasto. Ostatnim razem, w lecie, byliśmy na mieście zaledwie przez dwie godziny...
A planuje Pan pokazać Polskę również dzieciom?
S.B.: Jeśli to będzie możliwe, to oczywiście tak.
Wywiady, pozowanie do zdjęć... Nie denerwuje Pana, że w Polsce właściwie nie ma chwili odpoczynku? Nawet po całym dniu na planie?
S.B.: Taka praca! Oczywiście, że mogę powiedzieć: "Nie, jestem już zmęczony...". Ale skoro ludzie - widzowie i czytelnicy - tego potrzebują, to dlaczego odmawiać? Nie twierdzę, że to zajęcie wyjątkowo przyjemne. Ale to element mojej pracy.
Nie myśli Pan może o nauce polskiego? Po tym, jak Wiktor zadomowił się już w Leśnej Górze...
S.B.: Chciałem zapisać się na kurs, nauczyć języka, ale nie mam na to czasu. Nie jestem w stanie regularnie chodzić na zajęcia. Ostatnio częściej oglądam za to polską telewizję - żeby osłuchać się z językiem. Zresztą od mojego ostatniego występu w serialu minęło prawie pół roku. I w tym czasie nie wiedziałem, czy jeszcze tutaj wrócę. Moja postać w "Na dobre i na złe" na zmianę pojawia się i znika. Przypomina trochę takiego chłopczyka z bajki, który miał zamocowany do tornistra wiatraczek i ciągle gdzieś odlatywał. Ostrowski jest jak ten chłopiec: nigdy nie wiadomo, kiedy odleci i czy jeszcze powróci...
Co w momencie, gdy gra Pan po polsku, sprawia Panu największe trudności?
S.B.: Wydaje mi się, że w ogóle nic mi nie wychodzi! Nawet wczoraj miałem taką kwestię: "Powiększona komora z zaburzeniami kurczliwości"... Gdy bierze się scenariusz do ręki i widzi taki tekst, to można pomyśleć, że człowiek nigdy się tego nie nauczy! Ale, krok po kroku, w końcu jakoś się udaje...
A ile zwykle zajmuje to Panu czasu?
S.B.: Oj, tempo pracy jest bardzo szybkie! Dziennie mam czasami do nagrania aż 11 scen. Gdy jedną kończę, zaraz muszę przebierać się do kolejnej. Bez przerwy na naukę, jakieś dłuższe przygotowanie się... Naprawdę: nie ma czego zazdrościć!
Ma Pan jakieś hobby, sposób na odreagowanie? Zwłaszcza po tak intensywnej pracy...
S.B.: Kiedyś kupiłem takie stare lustro, ze zniszczoną ramą... I teraz, dla relaksu, próbuję je odrestaurować. A tak poza tym bardzo lubię wędkować. Tyle, że udaje mi się to tylko przed telewizorem - gdy oglądam audycje dla wędkarzy. Bardzo chciałbym też wybudować kiedyś dom. Ale na razie też robię to tylko przed ekranem telewizora!
Wiem, że Pana żona jest pianistką, ale dla rodziny zdecydowała się zrezygnować z zawodu. Pan też byłby gotowy na takie poświęcenie?
S.B.: Gdyby to było konieczne, to oczywiście tak! Praca jest - albo i nie. Popularność, zwłaszcza telewizyjna, też bywa ulotna... Jeśli człowiek przez cały czas myśli jedynie o pracy, to niczego nie osiąga. Tylko rodzina daje w życiu pewność. To ona jest dla mnie najważniejsza.
Małżeństwa dwojga artystów są zwykle dość trudne. W Hollywood gwiazdy rozwodzą się nieraz już po miesiącu... Jaka jest Pana recepta na udany związek?
S.B.:Nie mam żadnej. I nie wiem, czy taka w ogóle istnieje! Po prostu jesteśmy razem już 17 lat. Teraz do Polski też przyjechaliśmy razem... To chyba naturalne.
Dzieci odziedziczyły Państwa talenty?
S.B.:Moja córka chodzi do szkoły artystycznej: maluje i gra w szkolnym kółku teatralnym. A syna na razie interesują tylko motory i komputery.
Chciałby Pan, żeby dzieci poszły w Pana ślady? By powstał artystyczny "klan" Balandisów?
S.B.:Nie, raczej nie. Wolałbym, żeby miały jakiś normalny zawód. Ale jeśli się uprą...
Gwiazdy ekranu stanowią często dla widzów wzór - młodzież stara się je naśladować. Czego chciałby Pan w ten sposób nauczyć swoich fanów?
S.B.:Nie wiem. Teraz życie jest zupełnie inne niż w czasach, gdy dorastałem. Młodzi ludzie mają bardzo dużo możliwości, świat wydaje się taki mały... Wystarczy po prostu chcieć: nie lenić się, tylko robić wszystko, by wykorzystać swoją szansę.
Nie żałuje Pan, że sam dorastał w czasach socjalizmu?
S.B.:Nie! Przecież nikt nie wybiera, kiedy ma się urodzić. Zresztą ja i tak - mimo, że był socjalizm i istniał Związek Radziecki - od początku grałem dużo: w Petersburgu, w Rydze, Kijowie, Odessie... I wcale tego nie żałuję. Możliwości nie brakowało. A teraz, gdy zmieniły się granice, pracy też jest sporo.
Chciałby Pan coś jeszcze przekazać fanom z Internetu?
S.B.:Że Internet to bardzo zła rzecz! Oczywiście żartuję - sam mam go w domu. Ale trochę tak jest: nieważne, gdzie człowiek by się nie schował, internet dopadnie go wszędzie! Jak tylko się gdzieś pokaże, czy powie coś dla gazety, od razu trafia też do sieci...
Rozmawiamy: Małgorzata Karnaszewska