Zawód lekarza wymaga poświęceń, wewnętrznej siły, ale też odwagi - zwłaszcza w dobie AIDS. Czy Pan ma w sobie zadatki na dobrego medyka?
Marian Opania: Prywatnie nigdy nie widziałem się w szeregach służby zdrowia. Chyba jestem zbyt uwrażliwiony na ludzkie cierpienie, krew, umieranie... Na pewno z czasem lekarze dochodzą do pewnej rutyny, która ratuje ich przed rzuceniem zawodu, ale ja nie wyobrażam sobie bycia na ich miejscu. Pomimo, że mam pewne "zdolności diagnostyczne".
Zdolności diagnostyczne? To brzmi tajemniczo...
MO: Tak, czasem poprawiam diagnozy lekarskie i to nawet trafnie! Być może mam to po Mamie, które - jak nazywała to żona - była taka "wszystkowiedząca"....
Wierzy Pan w zdolności parapsychiczne?
MO: Moim zdaniem takie siły istnieją, ale kto je tak naprawdę ma? Teraz "narodziły" się setki ludzi, którzy czerpią ze swoich "zdolności" niebagatelne korzyści, ale naprawdę zadziałać nie potrafią. Ostatnio cierpię np. na rwę kulszową i próbowałem już wszystkich sposobów, także zabiegów u "cudotwórców", ale cud się nie stał. Może to moja słaba wiara nie wzbudziła leczniczej autosugestii?
Lekarskim tematem nr 1 jest ostatnio legalizacja eutanazji w Holandii. Co Pan sądzi na ten temat?
MO: W krańcowych przypadkach, na wyraźne prośby, wręcz błagania chorego, myślę, że lekarze po cichu jakoś mu "pomagają", nawet w Polsce. Ale eutanazja może się też wiązać z olbrzymimi nadużyciami. To, że starsi ludzie masowo uciekają teraz z Holandii do domów starców w Niemczech świadczy chyba o tym, że się boją.
Jak dobiera Pan role? Ma Pan jakieś ulubione?
MO: To zależy od "mody" na moją skromną osobę. Gdy mam wiele propozycji, mogę przebierać. Ale zdarzały się też okresy, że brałem co popadło - aby tylko żyć! W głębi ducha czuję się aktorem liryczno-dramatycznym. Ale życie zawodowe kieruje mnie raczej w stronę komedii i rozrywki. To kłóci się z moją osobowością, bo jestem człowiekiem raczej ponurym, dość milczącym i daleko mi do "duszy towarzystwa", ale nauczyłem się zabawiać publiczność.
Marzy Pan o zagraniu jakiejś konkretnej postaci?
MO: Marzę o skomplikowanych rolach czarnych charakterów. Np.: Ryszard III , książę Konstanty w "Nocy Listopadowej"...
Załóżmy, że jutro wygrywa Pan w Lotto. W dalszym ciągu chciałby Pan pracować?
MO: Myślę, że tak. Zdarzają się chwile, że nienawidzę tego zawodu, ale jednocześnie nie umiem się bez niego obejść. I mimo, że jestem człowiekiem na ogół leniwym, moją drugą naturą jest pracoholizm. Gdybym wygrał w Lotto pewnie zbudowałbym dom gdzieś na Mazurach i zamieszkał tam, ale nie tracąc kontaktu ze światem. Gdyby zdarzyła się jakaś ciekawa rola, wróciłbym do Warszawy.
Jeśli "nienawidzi" Pan aktorstwa, to za co?
MO: Ten zawód to permanentny "ekshibicjonizm psychofizyczny". To cały czas świadomość życia na pokaz. Brak prywatności - tego, co uwielbiam, to znaczy bycia w domu z rodziną. Ciągłe stresy, załamania, recenzje (słuszne lub nie), które często piszą ludzie niekompetentni lub złośliwi.. Miarą mojego stosunku do zawodu jest to, jak długo i namiętnie odradzałem synowi pójście w moje ślady. Nie udało się - i mimo tego, że dobrze mu idzie, już parę razy sam chciał rzucać zawód. A na moje pytanie, czy chciałby, żeby dwójka synów też poszła tą drogą, odpowiedział "Broń Boże!". To coś znaczy...
Czy rodzina też dostaje swoją porcję aktorskiego stresu? Czy sceniczne nerwy przenosi Pan do domu?
MO: Niestety, czasami bywa to dom wariatów! Gdy obaj z synem mamy premierę, np. gdy gramy w jednej sztuce, to pozostali domownicy mają w tym czasie z nami kiepsko!
Daje Pan aktorskie rady synowi? A może to on Panu?
MO: Myślę, że to takie "sprzężenie zwrotne". Czasami ja mu doradzam, czasami on mnie. Ale na pewno go nie "reżyseruję", ani nie kieruję jego wyborami.
Jak pracuje się Panu z młodszym Opanią? Lepiej, czy gorzej niż z resztą kolegów?
MO: W sumie trudniej, bo znamy się jak dwa łyse konie i mamy pewien rodzaj "rodzinnej tremy". Ale wyniki zwykle są pozytywne.
Które aktorskie wyróżnienia przeżywa Pan bardziej: własne, czy syna?
MO: Te, które zdobywa syn! To horror, gdy siedzę na widowni, a on jest na scenie! Na pewno nerwy nie mniejsze, niż gdybym grał sam...
Korzenie Pańskiej rodziny sięgają do Włoch. Czuje Pan w sobie tę gorącą krew z Italii?
MO: Mam w sobie tyle z Włocha, co i z Tatara. Nie cierpię pizzy i nie przepadam za makaronami. Ale myślę, że w pewnym sensie rodzinność, temperament i kłótliwość wiążą mnie z Włochami.
A gwałtowna gestykulacja?
MO: Na co dzień raczej nie, ale w szkole teatralnej usłyszałem kiedyś, że "gram jak bokser". A to znaczy, że gdzieś ta nadmierna gestykulacja we mnie istniała, przynajmniej na początku.
Pana brat jest rzeźbiarzem, Pan też ma takie zdolności... Artystyczny talent w rodzinie to kwestia wychowania czy genów?
MO: Rodzina była uzdolniona artystycznie od dawien dawna: nie tylko aktorsko, ale też wokalnie i plastycznie. Gdy widzę najmłodszego wnuka Kubusia, któremu babcia opowiada bajkę o królewnie Śnieżce, i który naśladuje wszystkie postacie (a ma dopiero dwa latka) to myślę, że to muszą być geny! Jemu przecież nikt nie pokazywał, jak grać złą królową czy krasnoludki. Widać, że rośnie kolejny komediant w rodzinie, na nieszczęście...
Lubi Pan nowości w życiu czy jest konserwatywny?
MO: Wyraźnie jestem konserwatystą! Przyzwyczajam się do miejsc, ludzi, świata, w którym się wychowałem... Dzisiejszy świat jest dla mnie nieco obcy. Wszechogarniająca amerykanizacja mnie brzydzi. Nie znoszę supermarketów, nie rozumiem zachwytu nad nowinkami technicznymi, które oczywiście ułatwiają życie, ale zapędzają człowieka w ślepy róg. I taki sam jest Internet...
To znaczy?
MO: Jeżeli człowiek ma wszystko podane, gotowe, nie musi sam kombinować, szukać, wymyślać, jeżeli książka nie pobudzi mu wyobraźni, to się po prostu nie rozwinie. I powstanie cywilizacja tępych, niewrażliwych i niechętnych bliźniemu ludzi, którzy będą tylko umiejętnie naciskać klawisze.
Kiedyś tak samo obawiano się nadejścia epoki kina - też miało "zabić" książki...
MO: I miano rację! "Scenariusze", które powstawały w głowach naszych przodków po przeczytaniu dobrej książki miały więcej skrzydeł niż najlepsze nawet filmy! Pracuję w telewizji, ale wcale nie uważam jej za krok "do przodu". To nie dobrodziejstwo, tylko zaraza, która w tej chwili niszczy młode umysły i faszeruje je niedobrymi wzorcami!
Zrobił Pan coś, żeby uchronić przed tym syna?
MO: Nic nie zrobiłem, bo to niemożliwe! Nawet, jak usiłowaliśmy Bartkowi ograniczać dostęp do telewizji, to on gdzieś przez szybkę ślepej kuchni, późną nocą, i tak zawsze oglądał to samo co my. A potem umykał tylko, jak jakiś duch!
Więc "zaraza" telewizji dosięgła i Pana?
MO: Tak, jestem nieodrodnym synem człowieczego rodu! Kiedyś byłem odkurzaczem, który połykał tony książek. W tej chwili, jeśli przeczytam pięć na rok, to już sukces! Przychodzę późną nocą do domu, włączam telewizor i tępo się w niego gapię, aż w nocy żona z trzaskiem go gasi, bo już dawno śpię.
Ostatnio użycza Pan swojego głosu w "Klinice św. Franciszka". Ma Pan w sobie coś z tego świętego, jego spojrzenia na świat, zwierzęta?
MO: Myślę, że wiele: mam takie samo podejście do "braci mniejszych" i przyrody. Jestem człowiekiem natury. Mimo, że uwielbiam zabytki - np. starą Florencję - to jednak kontakt z naturą jest mi najbliższy. Dla mnie stosunek do zwierząt, roślin i przyrody jest miarą człowieczeństwa. Uważam zresztą, że człowiek jest jednym z najbrzydszych zwierząt. Stoi ostatni w hierarchii wartości: zabija dla przyjemności, a nie z głodu.
Czy to znaczy, że nigdy nie kupił Pan żonie futra?
MO: Nie podchodzę do tego krańcowo! Gdybym tak postępował, musiałbym chodzić chyba tylko w kapciach z łyka - a i ono było kiedyś żywe. Nie miałbym się czym odżywiać: czort wie, czy nawet kamień nie ma w sobie elementów życia!
Rozmawiała: Małgorzata Karnaszewska