Ukończyła Pani nie tylko szkołę filmową, ale i wydział psychologii. To Pani druga pasja?
Teresa Kotlarczyk: Nie. Po prostu, gdy skończyłam liceum bałam się, że nie dostanę się do łódzkiej Filmówki. Polonistka powiedziała mi: "Słuchaj Teresa, nie masz szans. Spróbuj na UJ". I tak zrobiłam. Później, w trakcie pisania pracy magisterskiej, zdałam na reżyserię do Katowic. A na psychologii obroniłam się dopiero, gdy kończyłam szkołę filmową. Bo zagrozili, że bez tego dyplomu nie dadzą mi absolutorium...
Wychodzi z Pani czasem na planie psycholog?
TK: Nigdy nie umiem odpowiedzieć na to pytanie! Na pewno przez cały staram się rozumieć świat. Ale myślę, że każdy człowiek, który próbuje poznać innych ludzi, poznać mechanizmy, które rządzą ich zachowaniem, automatycznie staje się psychologiem. Nawet bez tytułu magistra. Znam znakomitych psychologów bez dyplomu - i marnych z dyplomem... Poza tym psychologia dzisiaj to coś zupełnie innego - inne lektury, inne myślenie o człowieku - niż w czasie, gdy studiowałam.
Pani filmy były zawsze bardzo wysoko oceniane, pokazywane na wielu festiwalach... Które ze zdobytych nagród są dla Pani najważniejsze?
TK: Chyba najbardziej cieszyłam się na konkursie w Gijon w Hiszpanii, gdzie w jury byli zdobywcy Oskarów. Pamiętam, że na pokazie mojego filmu ("Zakład" - przyp. red.), tuż za mną siedział montażysta słynnego "Kabaretu". Po projekcji bił brawo na stojąco, a później podszedł do mnie i pogratulował... Dostałam wtedy nagrodę specjalną jury i nagrodę za reżyserię. To dla mnie szczególnie ważne - właśnie dlatego, że w jury zasiadały same sławy.
A drugi taki moment zapamiętałam na Cammerimage, na pokazie "Prymasa". Po projekcji podszedł do mnie reżyser "Łowcy jeleni" Michael Cimino - a ja ten film po prostu uwielbiam - i powiedział, że chce, abym wygrała festiwal. Po czym dodał: "Masz serce i masz robić filmy". Tego rodzaju spotkania są dla mnie najważniejsze. Choć nagrody w końcu nie zdobyłam.
Krytycy stworzyli termin "kino kobiece". Myśli Pani, że to określenie pasuje do Pani filmów?
TK: Nie. W sztuce nie ma płci. Są piękne filmy robione przez mężczyzn - niemal z kobiecą wrażliwością - i bardzo ostre, mocne obrazy, które robią kobiety.
Ma Pani jakiś sposób na relaks - odpoczynek po całym dniu kierowania filmową ekipą?
TK: Tak, trochę medytuję. To mi daje pewien dystans: do świata, do swoich emocji... Dawniej na przykład bardzo łatwo było mnie urazić. A teraz radzę sobie z tym dużo lepiej. Zamykam oczy, słucham muzyki, spokojnie oddycham, wyciszam się... I sama sobie zadaję pytanie: "O co ci tak naprawdę chodzi? Czego oczekujesz od świata?". Poza tym mam niedaleko Puszczy Kampinoskiej konia, którego wykupiłam z rzeźni - po tym, jak robiłam w niej film - i uczę się jeździć. Spacer w lesie, "rozmowa" z koniem... To kompletnie "odkręca" człowieka.
W mieście trudniej o relaks??
TK: W Warszawie trzeba być w ciągłej gotowości. I myślę, że nie tylko mnie, ale w ogóle wielu ludziom źle się z tym żyje. Dlatego, gdy tylko czuję w sobie lęk - że mogę być ofiarą, że ktoś inny podejmuje za mnie decyzje - natychmiast wyjeżdżam. Nie chcę za dziesięć lat zdać sobie nagle sprawę, że miałam w życiu wszystko, ale tak naprawdę nic. Że nie nawiązałam żadnej przyjaźni, niczego nie zrozumiałam... Narobiłam tylko tych filmów od cholery, ale bez świadomości! Chcę poczuć, że idę, oddycham, a wokół śpiewają ptaki i rozwijają się kasztany...
Powiedziała Pani, że wykupiła konia przy okazji filmu...
TK: Tak, ale nie zbieram bezpańskich kotów i nie znoszę do domu psów ze schroniska! Mój koń był w rzeźni. Wcześniej robiłam film w stadninie, gdzie dowiedziałam się, że koń ma mentalność trzyletniego dziecka. Przy całej swojej sile, to po prostu dzieciak, którego można kupić za marchewkę. Że jest bardzo wrażliwy na dźwięki. Wyczuwa krew i to, kiedy umrze... A później zobaczyłam konie w rzeźni. To, jak całą noc, przy takim ostrym, świdrującym dźwięku, czekają na śmierć. To, jak obcina się im grzywy i ogony... Zobaczyłam to i pomyślałam: "Ludzie, jesteśmy barbarzyńcami".
Wśród tych koni w rzeźni był jeden źrebak. Moja Gwiazdeczka miała wtedy 10 miesięcy: głowa jej się trzęsła, język wylatywał... I cały czas na mnie patrzyła. Ja sama nie chciałam jej widzieć. Mówiłam: "Przestań, przecież ci nie pomogę!". Ale ona tak patrzyła... Więc postanowiłam: "Wszystko zaczyna się od jednego gestu. Może uda mi się zrobić precedens?". I wciąż mam nadzieję, że kiedyś więcej ludzi powie: "Nie, nie będziemy hodować koni na rzeź!". Włosi mogą przecież jeść coś innego...
Dzisiaj mam Gwiazdeczkę już czwarty miesiąc. Jest po prostu cudowna. Gdy pierwszy raz do niej przyjechałam, od razu mnie rozpoznała. Zarżała, położyła łeb na moim ramieniu. Teraz, gdy mnie widzi, zaczyna biegać. Pokazuje, że jest szczęśliwa... Ale to, że ją wykupiłam, nie było z mojej strony gestem egzaltacji. Myślę po prostu, że gdy widzi się okropności, trzeba o tym głośno mówić.
Co sprawiło, że zdecydowała się Pani reżyserować "Na dobre i na złe"?
TK: Fakt, że gdy p. Tadeusz Lampka - producent - złożył mi taką propozycję od razu zapytał, co chciałabym w tym serialu zmienić. I to było dla mnie wyzwaniem. W serialu mogłam się też spotkać ze świetnymi aktorami. Artur czy Krzysio nie wchodzą tak po prostu na plan i nie zaczynają automatycznie "odgrywać" roli. Przez cały czas razem szukamy, zastanawiamy się, co jest tematem sceny, jak to najlepiej oddać... Oczywiście można przerabiać scenariusz "po literze". Ale ja do każdego odcinka staram się wnieść coś od siebie. Gdy opowiadam o śmierci, o rodzącym się uczuciu między Brunonem i Moniką, czerpię z własnych emocji. A poza tym, praca nad serialem to dla mnie cenne doświadczenie. Gdy robiłam "Prymasa" i wcześniejsze filmy, często borykałam się z własną nieudolnością. Miałam w głowie pomysły i nie wiedziałam, jak je wyrazić. A w serialu robiłam już sceny wszelkiego rodzaju: komediowe, kryminalne, pełne emocji... To ogromna, rzemieślnicza wiedza.
No właśnie: "Prymas". Czy pracując nad tym filmem czuła Pani większą presję? Choćby dlatego, że wielu Polaków uważa prymasa Wyszyńskiego niemal za świętego...
TK: Wie Pani, gdy dostałam scenariusz i pracowałam nad nim z Jankiem Purzyckim, to nie. Ale gdy scenariusz był już gotowy i zaczęłam go na spokojnie analizować, ludzie zaczęli nagle pytać: "Czy ty się nie boisz?". I wtedy, rzeczywiście, zaczęłam się bać. Chociaż później ten lęk jednak zniknął z mojej świadomości. Na pewno czułam go gdzieś "na plecach". Ale wiedziałam, że nie można zadowolić wszystkich. Że część widzów oczekuje np. filmu historycznego. Tylko, że ja sama chciałam pokazać coś uniwersalnego, pewną duchową esencję... Zrobić nie tylko film o Wyszyńskim, ale po prostu o godnym, szlachetnym człowieku. O człowieku, który nigdy nie próbował wykorzystać świata tylko dla siebie. Zawsze więcej dawał, niż brał.
Od początku czuła Pani, że Prymas jest dla niej kimś ważnym? Prawdziwym autorytetem?
TK: Nie. Poczułam to dopiero, gdy dostałam scenariusz i zaczęłam poznawać jego życie. Zadałam sobie wtedy pytanie, o kim właściwie chcę zrobić ten film. A odpowiedź brzmiała: o człowieku, który mógłby stać się moim duchowym mistrzem. Którego podziwiam i chciałabym spotkać...
Kiedy właściwie zdecydowała Pani, że zostanie reżyserem? Bo zwykłe dziewczynki marzą przecież o byciu aktorkami...
TK: Na początku chciałam, jak to nazywałam, być "wszystkim". Zostać marynarzem, zwiedzać cały świat... Za to gdy miałam 12 lat, poszłam z mamą do kina, pokazałam na ekran i stwierdziłam: "Już wiem, co chcę robić". "To znaczy co? Chcesz być aktorką?" - zapytała mama. "Nie, jak chcę to opowiadać. To, co się tam dzieje". I tak już mi zostało. Reżyseria to kreowanie emocji, nowych rzeczywistości... To niezwykłe. Człowiek nigdy się tym nie znudzi. Niestety, w Polsce często nam tego brakuje.
To znaczy?
TK: W tej chwili mamy za mało możliwości, żeby robić dobre filmy. Marnuje się potencjał wielu osób: reżyserów, scenarzystów, operatorów... Ludzi, którzy są w pewnym momencie ograniczani przez komercję. Dlatego przestaliśmy tworzyć tzw. "trudne" kino. Takie, które mówi o rzeczach prawdziwych. Kłóci się ze światem. W innych krajach jakoś znajduje się budżet, żeby robić filmy małe - może nie zarabiające milionów - ale poważne. A u nas takiej potrzeby nie widać. Chociaż wierzę, że ona jednak jest - w samych ludziach.
Więc jakie jest rozwiązanie? Wyjazd na Zachód?
TK: Wie Pani, gdybym miała 20 lat i musiała pracować w takich warunkach, jakie teraz są w Polsce, to rzeczywiście bym to wszystko rzuciła. I wyjechała. Na pewno. Znając dobrze język próbowałabym szukać szansy gdzie indziej. Ale dzisiaj mam jednak nadzieję, że coś tutaj, na miejscu jeszcze się zmieni. Wydaje mi się, że u nas nie ma już popytu na bylejakość. Na kino w rodzaju "zabili go i uciekł". Za dużo tego przychodzi z zewnątrz. I dlatego myślę, że polscy producenci też w końcu obudzą się i zechcą robić filmy artystyczne. Takie, które są jakimś głosem, a nie tylko bajdurzeniem.
Ale chyba nie jest tak źle, skoro już parę miesięcy temu - na czacie w Wirtualnej Polsce - mówiła Pani, że planuje nowy film: "Klasztor"...
TK: I planuję go w dalszym ciągu. To film metafizyczny, filozoficzny - a jednocześnie wcale nie przegadany. Jest barwny, bardzo dużo się w nim dzieje... Ale żeby powstał, musi zmienić się sytuacja na polskim rynku. Musi znaleźć się producent, który zechce zaryzykować.
Rozmawiamy: Małgorzata Karnaszewska