Myśli Pan o sobie jako aktorze komediowym, charakterystycznym?
Andrzej Grabowski: Zawsze, gdzieś tam, uciekałem w charakterystyczność. Gdy "ukrywam się" za postacią, łatwiej mi się gra. Ale mam na koncie mnóstwo ról - nie tylko komediowych. I w serialu "Na dobre i na złe" zagram księdza, który wcale nie będzie zabawny. Choć, oczywiście, większość scenariuszy, które otrzymuję, to komedie. Z jednej strony, producenci zwracają się do mnie ze względu na popularność Kiepskiego. A z drugiej - z tego samego powodu - często wybierają później kogoś innego. I kółko się zamyka. Ale "nobody is perfect", jak stwierdził milioner w końcówce "Pół żartem pół serio"...
Nie boi się Pan, że widzowie serialu zobaczą w Panu nie tyle księdza, co Kiepskiego?
AG: Jeżeli ktoś będzie chciał widzieć we mnie Kiepskiego, to i tak go zobaczy. Mam warunki takie, jakie mam. Głos też... I do następnych ról nie zrobię sobie operacji plastycznej ani nie wytnę strun głosowych, żeby inaczej mówić! Oczywiście, że trudno jest się wyzwolić z tak popularnej i tak charakterystycznej postaci. Ale grałem też np. w serialu "Boża podszewka". Nawet ostatnio, gdy był powtarzany w telewizji, specjalnie go oglądałem - i tam, naprawdę, nie ma nawet śladu po Kiepskim! Ale jak kto się zakochał w Ferdku, to będzie go kochał do końca życia - i trudno!
Popularność Kiepskiego jest pewnie męcząca? Choć, założę się, że nie brakuje też sytuacji zabawnych...
AG: Zabawnych? Czasem zdarzają się nawet niemiłe! Wiele osób nie rozumie, że ja nie jestem Ferdynandem Kiepskim. Że nie lubię piwa, ani jak się mnie poklepuje... Kiedyś podszedł do mnie facet i powiedział: "Panie Ferdku, ja bym panu zaproponował robotę, skoro pan jest bezrobotny, ale pan nic nie umie! Boczka bym zaangażował, ale pana nie wezmę..."
No i moja osławiona anegdota. Facet w hotelu prosi o autograf. Ja, bardzo zadowolony, że mówi "panie Andrzeju", a nie "panie Ferdku" daję mu ten autograf, a on, odchodząc mówi: "Bardzo chciałem panu podziękować! Za to, że spotkałem większego idiotę, niż sam jestem!". Na pewno chciał mi tym sprawić przyjemność. Ale jakoś pan Andrzej z panem Ferdkiem tak mu się poplątał....
Mieszka Pan w Krakowie, filmy kręci w Warszawie... Przeprowadzka w planach?
AG: Na razie potrafię to jakoś godzić. W Warszawie kupiłem małe mieszkanie, ale mój dom jest w Krakowie. Czy się przeniosę? Nie mam zielonego pojęcia. Kiedyś nie lubiłem Warszawy. Znałem ją po prostu jako duże blokowisko. I nikt nie wmówi mi, że to miasto piękne. Wystarczy porównać je z Pragą czy Budapesztem... Ma piękne zakątki, ale są to tylko "zakątki". W stolicy w sobotę wieczorem na rynku robi się pusto. Ale, mimo wszystko, podczas kręcenia "Bożej podszewki", bardzo Warszawę polubiłem. Bo nie kocha się murów, tylko ludzi....
Chciał Pan kiedyś porzucić aktorstwo? Co, według Pana, jest w nim najtrudniejsze?
AG: Na pewno człowiek codziennie - jeśli tylko gra - wystawia się na ocenę. Ocenę, która może być tak nieobiektywna... U murarza od razu widać, czy równo zrobił ścianę. A jak ocenić aktora? Jeden krytyk napisze, że rola była wspaniała, a drugi, że koszmarna! Im więcej się człowiek pokazuje, tym więcej różnych opinii. I na to trzeba być odpornym. Oczywiście, że były momenty, gdy myślałem: "A po co mi to? Nie lepiej żyć spokojnie?" Ale nigdy nie powiedziałem: "Mam to gdzieś. Rzucam to!". Nie chodzi o to, że ja umiem być aktorem. Raczej o to, że nie umiem robić nic innego... Prawdopodobnie, z przyjemnością mógłbym prowadzić restaurację - bo bardzo lubię gotować. Ale nie wiem, czy po czterech czy pięciu dniach takiego gotowania, dalej miałbym na nie ochotę...
Rozmawiała: Małgorzata Karnaszewska