Jaki jest grany przez Pana dr Tretter?
Piotr Garlicki: To w miarę normalny człowiek, na ile oczywiście można być normalnym w tym świecie. Ma pewne zażyłości z siostrą oddziałową, jest wdowcem i poznajemy go w momencie, gdy wraca do Polski po wieloletnim pobycie za granicą. To doskonały chirurg, bardzo dobrze przygotowany do zawodu, ale moim zdaniem ma pewne problemy emocjonalne. Nie za dobrze funkcjonuje w stosunkach międzyludzkich.
Widzę, że ma Pan z Tretterem przynajmniej jeden punkt wspólny: długi pobyt za granicą. W 1985 r. wyjechał Pan do USA i został tam kilkanaście lat. Czy trudno było zaczynać życie w obcym kraju?
PG: To zależy. Na pewno trudno w porównaniu do ludzi, którzy mieli na miejscu kontakty i zapewnioną pomoc, np. ze strony rodziny. Ale z drugiej strony łatwo, bo znałem język i nie jechałem zupełnie "na wariata". Zresztą w USA nie miałem żadnych trudności adaptacyjnych, bo to kraj bardzo otwarty na emigrantów.
W Ameryce pracował Pan jako aktor?
PG: Nie pracowałem w zawodzie. Przez dwa lata trafił mi się tylko "epizod" z prowadzeniem polskojęzycznego programu telewizji miejskiej w Nowym Jorku.
Odwiedzał Pan w tym czasie Polskę?
PG: Do Polski przyjechałem tylko raz, na dwa tygodnie, i to dopiero po 12 latach pobytu w USA. Te dwa tygodnie zdecydowały o mojej determinacji powrotu - zobaczyłem, że kraj staje się bardziej normalny. Zresztą tak naprawdę nigdy nie zerwałem kontaktu z Polską. Wielu moich znajomych odwiedzało USA, poza tym mogłem śledzić wszystko, co się tu działo, dzięki Internetowi i telewizji.
A jak wyglądał pana powrót do Polski i do zawodu?
PG: Nie miałem z tym większych trudności. Szybko nawiązałem współpracę z Zanussim, dostałem angaż w Teatrze Współczesnym...
Czy po tylu latach nieobecności dostrzegł Pan jakieś zmiany w kraju?
PG: Na pewno zmienił się jego wygląd. Gdy wyjeżdżałem, wszystko było równo szare. Teraz widać, że miasta wyraźnie "poszły w górę", ale wsie "w dół". Zwiększył się kontrast między bogatymi z miasta i biednymi ze wsi. To od razu rzuca się w oczy.
Lekarze z Leśnej Góry dbają nie tylko o dobrą formę pacjentów, ale i własną, bo zapędza ich do tego pani Burczykowa. Czy prywatnie też prowadzi Pan zdrowy tryb życia?
PG: O nie, bardzo niezdrowy! Ale generalnie nie choruję. Nie chodzę nawet na badania profilaktyczne, choć w moim wieku chyba już powinienem... Po pięciu latach wróciłem do palenia, nad czym zresztą ubolewam, czasami używam alkoholu, w związku z zawodem prowadzę raczej siedzący tryb życia... Ale w czasie wolnym jeżdżę za to na rowerze, rolkach, łyżwach i gram w tenisa. Ogólnie nie przykładam zbyt dużej wagi do stanu mojego zdrowia. A ono odwdzięcza się tym, że dopisuje.
Pana starszy syn również jest aktorem. Chciałby Pan wspólnie z nim zagrać?
PG: Bardzo! Zresztą zaraz po skończeniu wydziału aktorskiego syn wstąpił na reżyserski, więc kto wie, może za parę lat mnie zatrudni?
Dałby się Pan "dyrygować" synowi?
PG: Nie pracuję z reżyserami, którzy dyrygują. Nie znoszę ludzi, którzy narzucają swoją wolę. Myślę, że najlepsze efekty uzyskuje się w wyniku kompromisu reżysera i aktora.
Ucieszył się Pan, gdy syn oznajmił, że chce pójść w ślady ojca?
PG: Nie byłem tym specjalnie zachwycony. W aktorstwie, paradoksalnie, złe jest to, że ten zawód w Polsce staje się coraz bardziej normalny : jest duża konkurencja i mało możliwości. Stałe zatrudnienie ma tylko 10 proc aktorów, a reszta musi odejść, albo pracuje dorywczo. Do tego język jest dość hermetyczny, bo mało kto mówi na świecie po polsku, a produkcja filmowa niezbyt obfita.
Mógłby nam Pan zdradzić jakiś fachowy sekret na rozładowanie stresu przed występem, czy na planie?
PG: Nie mam na to jakiegoś specjalnego sposobu. Wiek i doświadczenie podpowiadają mi jedyne dobre wyjście: wyłączenie się z tego, co się wokół dzieje. To pozwala na przetrwanie. Praca w serialu w dużej mierze polega na czekaniu na ujęcia, więc zdenerwowanie czy niecierpliwość tylko by pogarszały sprawę.
A jak się Pan czuł na planie "Quo vadis"? Czy roli w filmie, którego powstawanie śledzi cała Polska, towarzyszy większe napięcie, lub może zawodowa duma?
PG: Mam nieskromną nadzieję, że serial "Na dobre i na złe" też śledzi cała Polska! Poza tym do takich produkcji podchodzę dość egoistycznie: patrzę nie na ich wielkość, ale na to, co mam tam do zrobienia - nie robią na mnie wrażenia wielkie dekoracje i nazwiska. A w serialu mam większą rolę niż w "Quo vadis"...
Zawsze chciał Pan być aktorem?
PG: Nie, to wcale nie było moim marzeniem. Gdy byłem mały miałem wujka rentiera (rentier: osoba utrzymująca się z procentów od swojego kapitału - przyp.red.). Mieszkał w Szwajcarii i każdy jego przyjazd wiązał się z prezentami, odświętną atmosferą... Bardzo chciałem być takim rentierem - mieć dużo pieniędzy i nic nie robić! Później rodzice zadecydowali, że powinienem skończyć uniwersytet i przez trzy lata studiowałem filologię orientalną. Aż w końcu, dzięki przypadkowi, w którego moc bardzo wierzę, zdałem do szkoły teatralnej. Zdecydowałem się po namowach znajomych, zwłaszcza nie żyjącego już aktora Jacka Woszczerowicza.
Ostatnie pytanie: ma Pan jakąś ulubioną albo wymarzoną rolę?
PG: Tak, ale nie wiem, czy ją już napisano!
Rozmawiała: Małgorzata Karnaszewska