Jeszcze parę lat temu - przed studiami - o występach na scenie i przed kamerami mogła Pani tylko marzyć. Czy, gdy te marzenia się spełniły, coś Panią w aktorstwie zaskoczyło, lub może rozczarowało?
Katarzyna Bujakiewicz: Na pewno na początku inaczej myśli się o zawodzie: człowiek ma wizję, że będzie robił coś cudownego, wspaniałego... A później okazuje się, że jednak nie jest tak pięknie. Ja zostałam sprowadzona na ziemię już w chwili, gdy dostałam się do szkoły teatralnej we Wrocławiu. Myślałam, że będzie tam panowała zupełnie inna atmosfera. Dopiero w Szczecinie, gdzie teraz pracuję, znalazłam to, o czym marzyłam: grupę ludzi, którym naprawdę zależy na teatrze. Którzy pracują, a nie marnują czas na siedzenie i picie alkoholu. Na uczelni bywało zupełnie inaczej - żyło się wręcz "pseudoartystyczne", bo prawdziwi artyści tylko od czasu do czasu idą na imprezę, a poza tym zachowują się przecież zupełnie normalnie. To mnie szokowało, więc w każdy weekend uciekałam ze szkoły do domu w Poznaniu. I w końcu zrobiłam też poza uczelnią dyplom - nie wytrzymałabym tam czwartego roku.
Dom w Poznaniu, teatr w Szczecinie, film w Warszawie - jak to się stało, że tak Pani "skacze" po całej Polsce?
KB: To zabawne, bo zawsze mi się wydawało, że jestem lokalną patriotką, i że nie potrafiłabym mieszkać poza Poznaniem! Ale tak się złożyło, że na wakacjach poznałam chłopaka ze Szczecina, zakochałam się, a zaraz potem dostałam propozycję zagrania w jego mieście... Wtedy pokierowało mną serce i na początku to miała być tylko jedna rola, ale później, gdy poznałam cały zespół i atmosferę pracy, zostałam już na dobre: tym razem ze względu na teatr.
W którym mieście jest w takim razie Pani prawdziwy dom?
KB: Oj, ciężko mi to ustalić! Gdy wybieram się do Poznania mówię wszystkim, że jadę do domu, ale gdy z niego wracam, twierdzę to samo. W Szczecinie mam malutką kawalerkę, w Poznaniu duży, ukochany dom, w którym czeka Babunia, a po drodze, na trasie Szczecin-Poznań stoi w lesie dom rodziców - i tam też jest mi dobrze. Właściwie wszędzie, gdzie mam własny pokój, mam też dom.
A gdzie czekają na Panią prawdziwi przyjaciele?
KB: Zawsze, gdy przyjeżdżam do Poznania, pędzę do mojej starej przyjaciółki, Agnieszki. Znamy się od dziecka, razem grałyśmy już w gumę, ale naprawdę blisko przyjaźnimy się od liceum. W szkole byłyśmy wręcz nierozłączne - tak, że nawet rodzice martwili się, czy wszystko z nami w porządku, skoro wszędzie chodzimy razem i żadna nie ma chłopaka... Niestety, teraz rzadko się widujemy, bo jestem ciągle w rozjazdach i Agnieszka zaczyna się buntować: o 18-tej to jeszcze przyjdzie po mnie na dworzec, ale o 4 rano jakoś ostatnio już nie chce... A zdarzyło mi się już dzwonić do niej o tej porze z tekstem "Kupuj bułki, bo przejeżdżam akurat przez Poznań!"
Natomiast po trzech latach spędzonych w Szczecinie poznałam moja drugą przyjaciółkę: Sylwię. Najpierw to ona pomogła mnie, bo pojawiła się w moim życiu w trudnym, bolesnym dla mnie okresie, gdy rozstałam się z narzeczonym. A później ja pomogłam jej, gdy sama przechodziła kryzys. Śmiejemy się nawet, że chyba to nasze anioły stróże musiały się jakoś dogadać, skoro spotkałyśmy się właśnie w takim momencie! Z Sylwią znamy się może krótko, ale za to intensywnie: wiemy o sobie właściwie wszystko. A teraz tworzymy też dobrany "trójkąt", bo Sylwia bardzo zaprzyjaźniła się z Agnieszką.
Szczecin - Warszawa - Poznań to trasa urozmaicona, ale rodzima. Zdarzają się Pani podróże bardziej egzotyczne?
KB: Najbardziej egzotyczną podróż odbyłam w tym roku, gdy razem z Sylwią wyjechałyśmy na 10 dni do Maroka. Gdy pierwszy raz wyszłyśmy na miasto (ubrane w jak najbardziej przyzwoite dresy) okazało się, że nigdy więcej nie możemy tego zrobić same. Dwie blondynki na ulicy - w Maroku to sensacja! Jakiś mężczyzna na motorze tak się za nami oglądał, że aż wpadł na rowerzystę! Te reakcje na tyle nas przestraszyły, że później nie zrobiłyśmy sobie już żadnej dalszej wycieczki. W następnych dniach, gdy wybierałyśmy się na plażę, zakładałyśmy nawet na głowę ręczniki, żeby przejść niezauważone! Ale mam nadzieję, że kiedyś jeszcze wrócimy na zwiedzanie Maroka - tym razem już z mężczyznami...
Czy, mimo dzielących Poznań i Szczecin kilometrów, czuje się Pani blisko związana z rodziną?
KB: Tak, bo nasz dom zawsze był bardzo rodzinny i bardzo zwariowany. Mamy np. dobry kontakt z siostrami Taty, które wydawałoby się, powinny być poważnymi kobietami, a bywają naprawdę szalone! Jedna z cioć, która na stałe mieszka w Belgii, przewiozła np. kiedyś przez granicę, nielegalnie, nasze świnki i kaczki. Nie miała wymaganych papierów, więc ukryła całe "towarzystwo" w kartonach, no i wtedy zwierzaki zaczęły niesamowicie protestować... A ciocia, żeby je zagłuszyć, przejeżdżając przez granicę nastawiła na cały regulator radio i zaczęła śpiewać arie Pavarottiego!
Generalnie z takich właśnie historii składa się całe nasze życie. Gdy przyjeżdżają ciocie, siedzimy i rozmawiamy do czwartej nad ranem, aż przychodzi Tato i nas wygania: "Spać, baby!". Chciałabym, żeby rodzina, którą sama kiedyś stworzę, wyglądała tak samo.
Jest Pani podobna do rodziców? Czuje, że zawdzięcza im coś ważnego?
Wiem, że jestem uparta jak mój Tata - choć on twierdzi, że jest po prostu stanowczy... Na pewno rodzicom zawdzięczam moje wychowanie: to, że wpoili mi szacunek dla siebie samej i innych. Jako nastolatka bardzo się buntowałam, ale teraz wiem, że musiało im być bardzo trudno okiełznać takie "stworzenie", jakim byłam... Nie umiałam wtedy usiedzieć w miejscu, a Tata trzymał mnie bardzo krótko. Mogłam chodzić z kolegami na prywatki, ale musiałam wracać na magiczną godzinę 20., z której później zrobiła się co prawda 22., ale ani kwadrans dłużej! Myślę, że czasami Tata przesadzał z tą surowością, ale na złe mi to nie wyszło. Na studiach jakoś nie zaczęłam szaleć: wręcz przeciwnie, uciekałam z powrotem do rodziców!
Ostatnie pytanie: w serialu gra Pani pielęgniarkę, ale czy w prawdziwym życiu zdarzyło się już Pani opiekować jakimś chorym? A jeśli tak, to jaką była Pani "siostrzyczką"?
KB: Jako dziecko, jeszcze w szkole podstawowej, zajmowałam się moim ukochanym pieskiem, który ciągle był na coś chory. Musiałam wozić go do weterynarza, czyścić mu uszy, smarować maścią, robić zastrzyki...Rodzina sądziła nawet, że zostanę kiedyś weterynarzem! Myślę więc, że byłabym dobrą pielęgniarką, ale chyba nad każdym pacjentem bym płakała... Bo gdy ktoś jest chory robi mi się bardzo przykro i od razu się wzruszam. Nie potrafię być ostra i zdecydowana, powiedzieć: "Uspokój się, nie jesteś znowu taki chory - to tylko 39,9!".
Rozmawiała: Małgorzata Karnaszewska