Twoje
osiągnięcia zawodowe robią duże wrażenie. Od wielu lat jesteś aktorem
Teatru Narodowego w Warszawie, wykładowcą w Akademii Teatralnej,
reżyserem.
Kiedy jako nastolatek ze skrzypcami w rękach przypadkowo przestąpiłem
progi szkoły teatralnej przy Miodowej, już nie chciałem stamtąd
wychodzić. Teatr wypełnił moje istnienie i dzisiaj mogę z dumą
powiedzieć, że stał się prawdziwą pasją. Drogę aktorską zacząłem w
Teatrze Współczesnym w Warszawie, gdzie spotkałem, i wspominam to z
wielką satysfakcją, Erwina Axera, wielkiego polskiego reżysera, który
zaczynał jeszcze przed drugą wojną światową. Zagrałem u niego Beniamina
w sztuce „Wielkanoc” Augusta Strindberga. Potem okazało się, że to był
ostatni spektakl Axera. Zaczerpnąć od takiego człowieka, jego
niezwykłej wiedzy, kultury i osobowości twórczej, to wielka sprawa.
Miałem ogromne szczęście, jeszcze za czasów studiów, być pod opieką
świetnych profesorów: Jana Englerta, Mai Komorowskiej, Anny Seniuk,
Mariusza Benoit, z którymi od ćwierćwiecza współpracuję w różnych
formach. Z pewnością mnie ukształtowali i wyposażyli twórczo na
następne lata.
Dlaczego, biorąc pod uwagę twój talent
i doświadczenie, masz na koncie relatywnie niewiele ról filmowych i
telewizyjnych?
Może po prostu nie miałem szczęścia? Może zabrakło przygotowania i
doświadczenia, które zdobywa się z czasem? Praca przed kamerą wymaga
bardzo specyficznego języka. W miarę kolejnych spotkań z filmem czy
serialem nabrałem ochoty zająć się tym na poważnie. Poczułem prawdziwą
przyjemność z pracy na planie. Czasem w życiu aktora zdarza się, że ten
przysłowiowy telefon nie dzwoni i propozycje nie przychodzą. Kiedyś
często zastanawiałem się, dlaczego tak jest, męczyłem się z
bezradności. Teraz poprzestawiały mi się priorytety. Gdy skończyłem
czterdzieści lat, przestałem o tym myśleć, mam luz i od razu zaczęło
się więcej dziać. Ostatnio zagrałem spore role w dwóch spektaklach
Teatru Telewizji i coraz częściej pracuję na planach filmowych, choćby
serialu „Na dobre i na złe”.
Gdzie spotkałeś wielu znajomych.
Tak się złożyło, że często jesteśmy łączeni w parę wokalną z Kasią
Dąbrowską (gra Wiktorię w „Na dobre i na złe” - przyp. aut.). Ostatnio
śpiewaliśmy razem podczas Festiwalu Dwa Teatry. Niedawno pracowałem z
Pauliną Gałązką (Dominika z „Na dobre i na złe” - przyp. aut.) nad
spektaklem Teatru Telewizji „Aszantka”, w którym występował także Artur
Żmijewski, przed laty związany z „Na dobre i na złe” (grał Jakuba
Burskiego – przyp. aut.). Z kolei Marian Opania (grał w serialu
Tadeusza Zyberta – przyp. aut.) dał się ostatnio namówić do nagrania
swojego niezwykłego, charakterystycznego głosu w jednej z piosenek,
które znajdą się niebawem na mojej nowej płycie.
Nić serdecznego porozumienia połączyła mnie z
Robertem Koszuckim (serialowy Rafał Konica – przyp. aut.). Występuje w
programie „Twoja twarz brzmi znajomo”, w którym brałem udział pięć lat
temu. Z wielką niecierpliwością oczekuję następnego spotkania z nim,
żeby powymieniać się wspomnieniami i potężnymi emocjami, jakie
towarzyszą wykonawcom w tym wyjątkowym show. Wspieram go mocno od
pierwszego odcinka i trzymam za niego kciuki. Jakby nie było to
dyrektor szpitala w Leśnej Górze (śmiech).
Co
twój bohater wniesie do serialu?
Pierwsze spotkanie widzów z Antonim Kosem było, w dosłownym tego słowa
znaczeniu, wybuchowe. Akcja serialu przeniosła się na Bliski Wschód,
gdzie mój bohater jest lekarzem wojennym. Liczę na to, że niebawem
znowu pojawi się w Leśnej Górze, ale nie zdradzę, jakimi szlakami i
dlaczego tam w końcu dotrze. To może być naprawdę mocny, i pełen uroku
wątek z nieoczekiwaną nutą sensacji, która doda pikanterii „Na dobre i
na złe”.
Jakim człowiekiem jest Antoni?
Ma ogromną wiedzę medyczną, jest buntownikiem i idealistą. To człowiek,
dla którego ratowanie życia jest wartością bezwzględną i w imię tego
przymyka oko na regulacje prawne. To z kolei może narazić go na kłopoty
z wymiarem sprawiedliwości. Ze scenariuszy, które otrzymałem, nie
wynika jednoznacznie, co przed laty łączyło go z Hanną Sikorką (Marta
Żmuda Trzebiatowska – przyp. aut.), ale można przypuszczać, że byli ze
sobą blisko i że mój bohater zostawił ją w Polsce, żeby jechać w świat
i realizować swoją misję. Nakręciliśmy już sceny, w których Antoni
pojawia się w Leśnej Górze. Między nim, Sikorką i Michałem (Mateusz
Janicki – przyp. aut.) będzie iskrzyło. Co tu dużo mówić, sam jestem
ciekawy, co się wydarzy dalej.
Super postać!
To dość zabawne, bo przed laty marzyłem, by, jeśli nie zostanę aktorem,
związać się z medycyną. Widziałem się właśnie jako lekarza bez granic.
W moich wyobrażeniach miałem łączyć ratowanie ludzi z pasją do
podróżowania. Wyobrażałem sobie siebie jako człowieka z misją, który
nie boi się działać w niebezpiecznym anturażu - to wszystko spotyka się
w postaci Antoniego. Wykluczyłem jednak tę drogę życiową, ponieważ
byłem słaby z biologii i chemii, ale marzenie pozostało.
Nie
zostałeś lekarzem, ale realizujesz drugą część tego marzenia - jesteś
zapalonym podróżnikiem.
Mam pewien plan. Może kiedyś, jak Marek Kondrat, stwierdzę, że zagrałem
to, co miałem zagrać, nauczę się nowego języka i przeniosę do Hiszpanii
lub Portugalii? Ostatnio, będąc z żoną w podróży poślubnej w
Barcelonie, wynajmowaliśmy skuter albo samochód i zwiedzaliśmy okolice.
Każdą noc spędzaliśmy w innej hacjendzie. W górach trafiliśmy do ponoć
najstarszego domu w Katalonii, którego historia sięga dziesiątego
wieku. Właściciele, starsi państwo, ni w ząb nie mówili po angielsku, a
przegadaliśmy całą noc. Zbudowała się we mnie motywacja, by nadal uczyć
się języka hiszpańskiego. Moja żona mówi po portugalsku, więc w
przyszłości poradzimy sobie na Półwyspie Iberyjskim (śmiech).
Polecam podróżowanie kamperem. Moi rodzice jeżdżą
tak po Europie od lat. Miałem okazję tego zasmakować – w ten sposób
zwiedziłem kiedyś Pireneje, Prowansję, Skandynawię, dojechałem na koło
podbiegunowe.
Obok aktorstwa i podróżowania, ważne
miejsce w twoim życiu zajmuje muzyka.
Muzyka wracała do mnie w różnych okolicznościach. W mojej pierwszej
dużej roli w Teatrze Narodowym grałem na skrzypcach („Szkoła żon”
Moliera w reżyserii Jana Englerta – przyp. aut.), potem wybrałem się na
Przegląd Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, który okazał się dla mnie
bardzo szczęśliwy (Marcin Przybylski otrzymał Grand Prix, Nagrodę
Dziennikarzy i Nagrodę Ewy Demarczyk – przyp. aut.). To mnie związało z
piosenką. Zaraziłem się formą makabreski i klimatami noir, twórczością
Toma Waitsa i Nicka Cave’a.
Kiedy będzie można kupić twoją płytę,
o której wspomniałeś w naszej rozmowie?
Wczoraj wyszedłem ze studia, gdzie nagrywaliśmy ostatnie wokale. Teraz
muszę uzbierać fundusze, żeby móc wreszcie wydać płytę. W przyszłości
planuję stworzyć jej wersję sceniczną.
Zaprosiłem do współpracy jednego z najlepszych
pianistów i aranżerów jazzowych, Krzysztofa Herdzina, który został
patronem twórczym i opiekunem stylistycznym mojej płyty.
Pracowałem nad nią również z muzykami, którzy na co dzień towarzyszą
Krzysztofowi - Robertem Kubiszynem, Cezarym Konradem czy Wiesławem
Wysockim, a także wspaniałymi aktorami – Krystyną Tkacz, Kasią
Dąbrowską, Moniką Dryl, Julią Chmielnik, Januszem Gajosem i Marianem
Opanią, o którym już wspominałem. Zaprosiłem też, a jakże, moich
studentów. Swoimi talentami wnieśli do konceptu bardzo dużo witalności.
Ta płyta jest upleciona z tekstów współczesnych poetów, którzy tworzą w
stylu noir. Opowiada tajemniczą, kryminalną historię pewnego
wampirycznego szansonisty z lat pięćdziesiątych.
Rozmawiał: Kuba Zajkowski